środa, 26 grudnia 2007

leksykon


nostalgicznie
eklektyzm
reminiscencje
synkretyzm
melancholia
synergia
kot
trzask
wajb
łamignat
kolektyw

kilka z moich ulubionych słów




A na dzisiaj '96. Huczy. Jak ja pierdolę.
/PMD - Rugged-N-Raw

piątek, 14 grudnia 2007

jesiotr dobry skurwiel



Jesiotr zawsze spoko, aaa?!
Ostatnio mam mało czasu na pisanie, bo pracuję, a jak nie pracuję, to nic nie robię. A nicnierobienie jest w kurwę absorbujące. Tak, tak, dziatki. Dobrze przeczytaliście.
W kurwę.
Czytam trylogię husycką Sapkowskiego. Zacząłem jednak od końca, od trzeciego tomu. Trzeba się jakoś odżegnać od filisterskiego bydła, cnie? Wszystkie cykle będę chyba czytał od końca. To może być ciekawe przeżycie.
No i będę offowy w chuj.
Last Christmas, I gave you my heart... Last Christmas...
To jest dopiero, kurwa, coś.
Idę robić carbonarę. Szalom.

Z Bulwaru Głupców mówiłem ja, Jarząbek Wacław, trener drugiej klasy.






/Strange Fruit Project - You (The Only Ones)

czwartek, 22 listopada 2007

Aries, czyli, kurwa, baran

Miał rogi zakręcone jak ślimaki i strasznie dużo jarał.
Niespiłowanym kopytem unosił do ust grubego jointa i głęboko się zaciągał. Dym wypuszczał powoli, kącikiem lekko uchylonych ust. Uwielbiał to.
Potem wydawało mu się, że jest Proustem i szedł w stronę Swanna.
Nie miał pojęcia kim jest Swann, nie znał nikogo o tym imieniu, ale wytrwale starał się iść.
Ludzie mówili, że był głupi.
A w końcu to był tylko baran.




/UNKLE - Be There f. Ian Brown

środa, 14 listopada 2007

w 80 postów dokoła świata



Wiem, wiem.
Ale się staram, kurwa.
Naprawdę bardzo mocno się staram.
Jak ja pierdolę.


/The Orb - Vuja De

czwartek, 25 października 2007

kiedy

Nie miał szczęścia.
Rodzice nazwali go Rabadomahopoloulirotulus. W skrócie mówiono Chuj.
Kiedy chciał zrobić śniadanie, grzanka zablokowała się w tosterze i ten spłonął, łyżka w mikrofali eksplodowała rozsiewając po domu ostre jak sam skurwysyn strzępki metalu.
Poirytowany założył kurtkę i buty i wyszedł z domu.
Gdy tak szedł ulicą, rozmyślając o pechu, towarzyszącym mu całe życie, drogę zastąpił mu mężczyzna w prochowcu i fedorze. Wyciągnął rewolwer mówiąc:
- Jaime Lannister śle pozdrowienia.
Po czym wręczył mu kartkę, na której był adres Józka Rakiety, handlującego na targowisku używanymi słoikami.
W Skrócie Chuj wepchnął kartkę do kieszeni i wrócił do domu.
Wyciągnął ze skarpety zawieszonej na ścianie denar Mieszka I i wyszedł. Był to prezent od Świętego Mikołaja, jak sądził. Skarpeta wszak pojawiła się w Boże Narodzenie.
Kiedy wtoczył się do domu po pasterce, najebany w siwy dym, w miejscu, gdzie wisiał gwasz Chagalla, kołysała się czarna skarpeta, z łatą na piecie. Kto inny mógł mu ją dać niż Mikołaj?
Kiedy dotarł pod wskazany adres, okazało się że zamiast targowiska był port, zamiast straganu magazyn, a zamiast starego Józka pluton egzekucyjny z Thompsonami.
Zdecydowanie nie miał szczęścia.

poniedziałek, 22 października 2007

erich maria remarque



Komunikat z frontu:
Lud zadecydował, że władzę będzie sprawować Ebi Smolarek. W powszechnych, tajnych, bezpośrednich i absolutniekurwanierównych wyborach uzyskał kwalifikowaną większość 67,5%, co stawia go tuż za śliwowicą.
Smolarek i jego partia, PoS (Partia o. Smolarka), nie chcąc dzielić się władzą, dokonała w nocy przewrotu i zamknęła śliwowicę w kredensie, gdzie oczekuje na sprawiedliwy proces.

Z Warszawy,
korespondent wojenny
C.H.Ujek

piątek, 19 października 2007

outever

strasznie mi z tego powodu wszystko jedno



/aRCSIN - The Circular Blades Of Jake

niedziela, 14 października 2007

in ur citey douin parkur

Stoję w futrze na rogu ulicy i ćmię papierosa. Srebrne lisy tungańskie to gatunek wymarły. Od wczoraj.
Ostatniego skurwiela mam właśnie na sobie.
Skrzę się miriadami barw, jak światło puszczone przez diament.
Superpimp.
Dziwko.
I zapomnij o Yamakasi. Legendy parkouru były wczoraj w twoim mieście. Znajdujemy wolność w tym, co wy omijacie każdego dnia, rozumiesz.
Schodzimy na dół po schodach, naciskamy dzwonek i za ciężkimi, metalowymi drzwiami znajdujemy azyl.
Z głośników sączy się muzyka, my też sączymy i rozmawiamy tak naprawdę o niczym. Każdy mówi o czymś innym, mimo to się dogadujemy. A może właśnie dlatego?
Czuję się jak Baudelaire. Wypuszczam kółko z dymu.
Biedny Villon, myślę. Za jego czasów nie było papierosów.

środa, 10 października 2007

będzie mi brak tego, jak kogoś martwego

I'm really gonna miss you, jak u Prestona.
Ale nic to nie zmieni.
Po prostu.
Was.

sobota, 6 października 2007

hell of a trip

Jesteście tylko pierdoloną cegłą w murze, z mózgami z papier-maché.
Pamiętajcie o tym.

poniedziałek, 1 października 2007

8 million stories to tell

Chciałbym mieć dziesięć miliardów naboi, po jednym dla każdego człowieka i każdej ze spraw. Mierząc wolno i dokładnie, zamykałbym to, czego nie dokończyłem z jakichśtam powodów.
Bang bang! Kolejna dwójka z listy odhaczona.
Bo w sumie kto by tak nie chciał?
Ostateczne rozwiązanie, proste i satysfakcjonujące.
Chuja tam. Ze wszystkim po kolei trzeba się użerać, żeby nie było za łatwo.
1 października, przejebane. Te kilka głupich szlaczków na kalendarzu uświadamia mi, że wakacje właśnie się skończyły. Kolejne bezproduktywne, dodam.
Osiem milionów myśli na sekundę, 7 999 999 z tego nawet ja uważam za bezsensowne, równie bezsensowne jak pisanie tutaj.
Marzę żeby rzucić to wszystko w chuj, znów śni mi się Nepal, choć Finlandią też bym nie pogardził.

Mam dla was osiem milionów historii, wszystkie przesycone chłodnym wiatrem od morza, spadającymi liśćmi, papierosowym dymem, melancholią i zgrzytaniem zębów. I wkurwieniem, narastającymi z dnia na dzień, niczym desperacja Dantesa by się wydostać.
Osiem milionów. Jedna historia za każdą rzecz, za którą tęsknię - i jeszcze zostanie mi dla niejednej Szecherezady, I tell you that.

sobota, 22 września 2007

jałowe gówno

Ludzie bywają dziwkami, i to nie tylko kobiety.
Ale chyba jednak one częściej.

będę tęsknił, ale nie żałuję, jak Edith Piaf #1



Parki mają klimat. Niesamowity.
Od razu załącza się memory lane, jak na Illmaticu.
Pies na detoksie, Gdynianka, Głupek, Chwaszczyno, Taize, pierwszy blant, piwo na dachu po śniadaniu o 14, pierwsze browary mrożone w śnieżnej zaspie, petardy w skrzynkach na listy, Wu-Tang, Rakim, 2Pac, Nas, kiwanie głową do zajebistej pętli, Tarasy, piwo na rondzie we mgle, przy akompaniamencie stukotu kół pociągu, szampany w garażach, Illmatic na molo do piątej rano, Diuna po raz pierwszy, myśli za gówniarza "świat jest nasz", jak u Scarface'a, Tylko dla Orłów, Dirty Dozen, One Love pierwszy raz w słuchawkach, Beastie, Hey Joe, Baldur's Gate na starym pececie, noce zarwane z Tekkenem z padami w dłoniach, kobiety z przeszłości, do których nie czuję nawet sympatii, może pożądanie, pierwszy Hemingway, Hobbit dawno, dawno temu, Tomek Szklarski, Winnetou i Trzech Muszkieterów, trochę Szekspira, garść wysokiej sztuki, więcej mainstreamu, pierwsze najki, osiemnastki, pierwsze razy po pijaku, kac-zabójca po Sopocie, Małdyty, pierwsze wrażenie, bo nigdy nie masz okazji zrobić go drugi raz, Fight Club, Sergio Leone, wszystko.
Będę tęsknił, ale nie żałuję, jak Edith Piaf.
Flashback, rozumiesz.
Tyle.

piątek, 21 września 2007

just a state of mind



Kiedyś było inaczej, to fakt. I, kurwa, nie mów mi, że nie.
I nie chodzi o to czy tamto, bo tak naprawdę zmieniła się tylko jedna rzecz, ale za to kurewsko ważna.
Stan umysłu, bracie. Bez feelingu, jak sequel Żądła.
Idę blaszanym mostem, obrazek pt. "Harlem nocą", metal dudni pod stopami. Szerokim łukiem omijam pawia, bo najacze całe w rzygach to słaba opcja.
Przechuj.
Tak jakby ktoś władował na wózek wszystkie puste myśli wszechświata i kazał mi go wciągnąć na K2.

Pieprzyć to. Chodźmy na kręgle.

piątek, 7 września 2007

caught in a wasted state of mind



caught in a stasis
feel like I've wasted all this time
with people and places
who've never related or desired


that's my fucking STATE OF MIND

środa, 5 września 2007

kacboxing again

Człap-człap-szuru-szuru. Człap.
Zombie-ja idzie do kuchni po coś do picia.
Wygrzebałem się z pościeli, sturlałem z łóżka, cudem omijając szafkę nocną.
Teraz powłócząc nogami kieruję się w stronę wody. Na kacu jestem jak różdżka do wykrywania żył wodnych, kumasz.
Pan Kac pod moją czaszką awanturuje się strasznie, wręcz kurewsko.
Znów jestem rozciągnięty i rozmyty. Coś tam koduję podprogowo, ale to chyba nic nie znaczy.


Pytanie na dzisiaj:
Czy jak będę jadł wszystko z keczupem, to będzie oznaczało, że jestem czarny?



/...And You Will Know Us By The Trail Of Dead - Wasted State Of Mind/

wtorek, 4 września 2007

simon says #2

Mądrzy ludzie (kolejność przypadkowa):
Dylan, Boccacio, ja, Van Gogh (tylko trochę), Hugh Grant (też nie do końca), Masta Ace, ja, Robin Williams, Prince (czasem), Warren Beatty (tylko raz), Belizariusz, Wyrwidąb i Waligóra, Ważniak, Sowa, Oscar Wilde, ja, Brummel, pani Gienia z warzywniaka, Janosik, ja, Ernest H. (daiquiri!!!), ludzie mądrzy, ludzie, którzy byli mądrzy, ci, którzy będą mądrzy, będący mądrzy, nie-Aga, Quincy, Flava Flav, Han Solo, Deckard, ja, Indiana Jones, Atos, Janusz Gajos, ja, Chicot, Henryk VIII, George Clinton, ja, Bernie Mac.

PS: Pomysł pożyczony co prawda, ale chuj.

PPS: Naprawdę myśleliście, że Flava Flav jest mądry, że to na poważnie? Jeśli tak, to już wiecie czemu nie znaleźliście się na liście.

niedziela, 2 września 2007

nokturn

Podkurcza nogi na fotelu, niemal zwija się w kłębek. Błądząc myślami nie wiadomo gdzie, pali spliffa i wpatruje się w pustkę, poza granice widzialnego. Odgarnia niesforny kosmyk z twarzy, wypuszcza dym. W powietrzu unosi się nokturn, wypełniając sobą cały pokój.
Dym unosi się ku sufitowi, tworząc wzorzyste spirale i esy-floresy, układa się w fantasmagoryczne kształty, jakby pulsując własnym życiem.
Gasi niedopałek w popielniczce i obejmuje rękoma kolana, kiwając lekko głową do wtóru pianina.



/Gonzales - Overnight/

sobota, 1 września 2007

simon says

Jeśli masz białe buty, zostaw w nich białe sznurowadła.
Ludzie, którzy mają brzydkie buty, nie są godni zaufania.
Kobiety z małymi cyckami też nie.
Jeśli słuchasz tylko jednego rodzaju muzyki, jest spora szansa, że jesteś debilem.
Nie słuchaj kogoś, kto mówi, że w życiu nie chodzi o picie. Nie ma racji.
Jeśli nie czujesz się dobrze, to najprawdopodobniej jest ci źle.
Nie ufaj abstynentom. Abstynenci to esbecy.
Jeśli ktoś sika z dachu cytując Szekspira, to najprawdopodobniej jestem to ja.
Simon says.

Przemyśl to.

kałnterstrajk of makafakafołn




Bosonodzy Ninja wrócili. W niepełnym składzie, ale wciąż w słońcu, z podwiniętymi nogawkami, piwem i kacem.
Pogoda przemistrz, samopoczucie gorsze. Stendbaj, czaisz. Czuję jak bym gonił ostatkiem sił.
Ale ciężko, kurwa, nie być zmęczonym. Było dość ostro.
Black Thought kołysze mnie do snu, walczę z telefonem wysyłając wiadomości za ocean.
Siedem Purpurowych Serc, suko! Siedem, kurwa.
Above or under the law.
Why wciąż miażdży.
Sen.

(Jak do końca wytrzyźwieję, ogarnę się, etc i tak dalej, to może coś tu napiszę. Ale na waszym miejscu nieszczególnie bym na to liczył.)


/The Roots - Why (What's Goin' On?)

poniedziałek, 27 sierpnia 2007

hałas theory

W głośnikach tętni Tobin, twórczo niestety nie myślę.
Staram się, ale póki co tylko leniwie przepycham do przodu dzień za dniem.
Wyciągnąłem się dziś na kanapie, przywarłem do skóry, skrzypiącej przy każdym poruszeniu i oglądałem filmy. Bez popcornu ani czipsów, więc co to za oglądanie filmów, rajt?
Wciąż nie mogę napisać nic sensownego. Nie wiem.
Poczytałem na wikipedii o Mossadzie, królu Tajlandii oraz jubilerstwie.
Muszę się wyrwać.

Może pojadę do wód?



/Amon Tobin - Theme From Battery/

niedziela, 26 sierpnia 2007

I reminisce on park jams

Na pytanie czy ją znasz, odpowiadasz, że można tak powiedzieć. Że była twoją żoną przez ponad miesiąc. Nijak ma się to do sześciogodzinnego małżeństwa Valentina, ale on był bogiem. Ludzie wytrzeszczają oczy i kręcą głowami, ale starasz się nie przejmować się tym. Jest ciężko, wiem. Nigdy zresztą nie było łatwo, a już na pewno nie od rozpadu Fat Boysów. Wszystkie następne tragedie były jedynie logicznym następstwem tego wydarzenia.
Chciałbyś, tak jak i ja, usiąść w parku, z piwem i słuchawkami na uszach, wtłaczającymi w membranę ten wajb. Naprawdę brakuje mi tamtych czasów, kumasz. Głównie tego stanu umysłu, ale i swobody. Teraz też jest mnóstwo zajebistych rzeczy, ale nie jest lepiej. A skoro nie jest lepiej, to jest gorzej. Stagnacja koniec końców oznacza regres. Fuck that shit, word, word. Fuck that other shit.
Przy Free The Robots i Blue Herb mam stany ekstatyczne, ale płaczę przy Illmatic'u.
Brakuje mi słuchania muzyki, w pełnym tego słowa znaczeniu. Słuchawki, wytarte buty i cruising po mieście.
Just a state of mind.

sobota, 25 sierpnia 2007

appleseed

Całe lato tęskniłem za jabłkami. Soczystymi, twardymi, lekko kwaskowatymi - takimi, jakie nałogowo jadłem jako dziecko. To mój smak dzieciństwa, rozumiesz.
Bo do tej pory to te jabłka trochę po chuju były. Mało aromatyczne, niezbyt słodkie i niezbyt soczyste. Nawet nie można tego jabłkami nazwać.
Ten sam poziom pokrewieństwa, co wypociny Masłowskiej z literaturą.
A dobre jabłko to jest to.
Japko rocks.

sobota, 18 sierpnia 2007

on a train bound for nowhere

son, I've made my life of reading people's faces
and knowing what their cards were by the way they held their eyes
so if you don't mind my saying, I can see you're out of aces


-


where them years go?



/People Under The Stairs - Flex Off/

opowieść o Malinowym Ogrodzie

Bardzo ciężko jest mi ustać na nogach, głowa pulsuje tępym bólem, jestem odwodniony, który to już raz? Poluzowuję kołnierzyk, wypijam lampkę szampana jednym haustem, uśmiecham się do rodziny i podchodzę do kelnerki. Strzelam z flesza uśmiechem nr 1, tym zarezerwowanym dla kobiet, których nigdy więcej nie zobaczę, ekspedientek, kasjerek i właśnie kelnerek i wskazując na kieliszek pytam czy mogę wymienić pusty na jego pełnego kuzyna. Młoda dupa, uśmiecha się i podaje mi z tacy kolejną lampkę. Biorę dwie, odwracam się i wypijam na raz, od jednego przechylenia.
- Też sobie nie radzisz z życiem, co? - zagaduje mnie ulubiona kuzynka, starsza o paręnaście lat.
- A kto z nas sobie radzi? - odpowiadam trzaskając kolejny kieliszek.
Szampan stawia mnie trochę na nogi, jestem jako tako w stanie funkcjonować. Żołądek zaczyna powoli działać. Noc była ciężka, jak każda w tych czasach.
Cały klan zebrał się na spotkaniu, zjechali się z całej Polski. W garniturach i letnich sukienkach perorują o wszystkim i niczym, prawdziwe konsylium specjalistów w każdej dziedzinie. Ale zmieniłem się, widzę to, bo wtrącam się do rozmowy, opowiadam jakąś historię, zabawiam ludzi. Spoważniałem, tak mi się wydaje.
Na stole nie ma już żadnego alkoholu, a mnie dręczy kac-zabójca.
Ale przynajmniej się staram.

piątek, 17 sierpnia 2007

et de don

Przyszła do mnie o świcie. Usiadła na fotelu przy biurku i nachyliła się w moją stronę. Dmuchnięciem odrzuciła lok z czoła, pokręciła głową. Nie musiałem o nic pytać, żeby wiedzieć, że jest niezadowolona. Zawsze okazywała emocje, zresztą towarzyszy mi całe życie, odkąd pamiętam. Znamy się od zawsze.
Kręci jeszcze raz głową, a ja wiem, że to nie jest w porządku. Że nie powinno tak być, bo to głupie, bezsensowne i kompletnie nie fair. Ale jednocześnie nic nie mogę poradzić, bo to już nie zależy ode mnie. Nic ode mnie nie zależy.
Kiedy się budzę, jej już nie ma. Tylko w powietrzu unosi się zapach jej perfum, który tak dobrze znam.
"Ja pierdolę, zajebisty stuff" myślę, siadając na łóżku.



/
...And You Will Know Us By The Trail Of Dead

środa, 15 sierpnia 2007

wenecki nie-kupiec

Beżowy garnitur przysiada się bez słowa do stolika, obraca w sękatych dłoniach małe bolero, płynnym ruchem poprawia fular na szyi, zamawia latte. Jest ciepły, wenecki poranek. wspaniałe, posągowe miasto pokryte patyną czasu i gołębim gównem furkocze pracując na pełnych obrotach. Beżowy garnitur rozsiada się wygodnie na plecionym fotelu w najstarszej i najsłynniejszej kawiarni świata i przerzuca wzrok ponad brukowanym mostem z kiczowatymi gargulcami, na pośladki turystki w białych szortach. Uda mają złocisty odcień brzoskwini, boleśnie wrzynają się w ludzką świadomość.
Beżowy garnitur kręci głową z cichym westchnieniem, zapala camela i upija łyk kawy, przyniesionej właśnie przez kędzierzawego kelnera.
Jest wyśmienita.

środa, 1 sierpnia 2007

for a taste of your whiskey

lol wut?!

son, I've made my life of reading people's faces
jak Kerouac Jack, jeśli wiesz o czym mówię

you shook Sinatra's hand, you should know better
sierpień, kurwa

hold 'em rocks
for real it does

nie jest cool

wtorek, 31 lipca 2007

spóźniony wtorek

Drapię się w policzek i próbuję skoncentrować. Zostało mi dziewięć dni, a w głowie mam kompletną pustkę. Wciąż, pomimo usilnych prób, nie mogę się ogarnąć i wrzucić wyższego biegu. W końcu podjąłem decyzję odnośnie rzucenia pracy, która sprawiała, że byłem poirytowany i wkurwiony.
Staram się regularnie upijać, z pozytywnym rezultatem.
Wytraciłem gdzieś pokłady energii, odnalezione pod koniec roku akademickiego. Zatoczyłem koło i wróciłem do marazmu, co mnie poniekąd przeraziło. Jak zwykle przerażenie wzbudziło potem moją wesołość. Typowe, kurwa.
Wyjazd odbył się pod znakiem starego niebieskookiego Francisa Alberta, który w pasiastym garniturze spoglądał na nas przez wymiary i uśmiechał się z zadowoleniem - a przynajmniej taką mam nadzieję. Następny będzie El-P. To znaczy Elvis.
"Każdy rozsądny człowiek powinien lansować kilka wymyślonych przez siebie teorii, z którymi w żadnym stopniu się nie zgadza."
Brzmię coraz bardziej jak Wilde, prawda?

"Są tylko dwa miejsca, w których można odnaleźć całkowitą prostotę - cmentarz i klub ze striptizem. Jak już znudzą ci się cmentarze, spróbuj klubów.

sobota, 7 lipca 2007

superegotrip

Brama i najlepszy performance ever, bez instrumentów.
Jedność z muzyką. Byłem jak Red Hoci i orkiestra symfoniczna w jednym.
Jak Dali, tyle że bez wąsów, toczę wzrokiem wokół i napierdalam takie riffy, że nie uwierzysz.
Fowistyczny bas i kubistyczna gitara, tak to wyglądało. I głos Boga.

Trip, jednym słowem.
I to jaki.



/Blue Skies Black Death - They Came Around/


PS: Carmen Queasy mnie zniszczyło. Przenicowało i przewlekło na drugą stronę, ja jebię. P-r-z-e-m-i-s-t-r-z.

piątek, 6 lipca 2007

Shelter From The Storm [Alternate Casablanca Take]

Casablanca, kurwa.
Ze wszystkich knajp, we wszystkich miastach, na całym świecie, ona wchodzi do mojej.
Było to absolutnie nieprawdopodobne, ale mogłem się tego spodziewać. To nie mogło się tak skończyć.
I nie skończyło.
Wyglądała świetnie. Czas był dla niej bardzo łaskawy. Dla mnie mniej.
Jej oczy straciły trochę ze swej wesołości, nabrały za to mądrości i głębi. Dżinsy, oliwkowa kurtka, niski obcas. Wyszlachetniała i spoważniała, ale wciąż zdarzało jej się rzucać spod jasnej grzywki filuterne spojrzenie małego chochlika, jak przed laty. Dokładnie tak, jak ją sobie wyobrażałem.
Ramieniem obejmował ją wysoki blondyn w letnim garniturze, biznesmen czy prawnik. Człowiek sukcesu. Władczy, pewny siebie sukinkot z wypchanym portfelem, pasujący tu jak tort weselny w masarni.
Zauważyłem ją w tym samym momencie, co ona mnie. Zamówiłem jeszcze jednego podwójnego burbona i zaciągnąłem się camelem.
Próbowałem pić daiquiri i być Hemingwayem, ale się nie udało. Kurewsko ciężki kawałek chleba. Whiskey miała lepszy, bardziej cierpko-gorzki smak. Jak moje samopoczucie.
Kiedy weszli do knajpy, on, dżentelmen, oczywiście przytrzymujący drzwi i puszczający ją przodem, Sam akurat kończył grać (czemu, kurwa, Sam? życie kopiuje sztukę częściej niż nam się wydaje).
Grał "Shelter From The Storm" Dylana, utwór, którego ona nie lubiła, a ja kochałem. Zawahała się, ale nie mogła udać, że mnie nie zauważyła. A ja nie mogłem się nie uśmiechnąć, bo gdy szła w moją stronę, Sam śpiewał ostatnią zwrotkę.
"Beauty walks on a razor's edge, someday I'll make it mine, well, I'm living in a foreign country but I'm bound to cross the line, If only I could turn back the clock to when God and her were born, "Come in" she said "I'll give you shelter from the storm".
Wiedziałem, że tego na pewno nie powie.
Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy bez słowa. Nadziany sukinkot stał trochę z boku, zagubiony i niepewny, co sprawiło mi wielką przyjemność.
- Czas ci służy - odezwałem się wreszcie.
- Tobie też - skłamała.
Nie wygladam wcale dobrze, wiem o tym. Ale to nie pierwsze jej kłamstwo, więc co to za różnica?
Znów patrzymy sobie w oczy, ale kontakt jest płytki i powierzchowny. Nie mamy o czym rozmawiać. Po tylu latach nie mamy sobie nic do powiedzenia.
Spacerujemy nabrzeżem, jest chłodno jak na tę porę roku. Odstawiła nadzianego sukinkota do hotelu, wstawiając mu zapewne jakąś banalną gadkę, jak zawsze.
Al Iskandariyah.
Próbujemy szczerze porozmawiać, otrzymujemy substytut rozmowy. Tak naprawdę żadne z nas tego nie chce.
Przez moment myślę, że przyjechała tutaj, na drugi koniec świata by mnie ściągnąć, bo mówi:
- Wróć do kraju. Ludzie tego chcą.
Uśmiecham się smutno i wciągam dym do płuc.
- Ludzie czy ty?
Ucieka ze spojrzeniem na bok, dowodząc że jednak traci klasę. Kiedyś kłamała bez zająknienia, bez mrugnięcia okiem.
- Wszyscy chcą.
- Wrócę - kłamię.
Całuje mnie w policzek na pożegnanie i wraca do hotelu, ja zrobić tournee po tawernach.
Nigdy więcej się nie spotkaliśmy.



/The Beat Konducta - Sitar Ride/

quest-love/ions

Zestaw pytań na dziś:

1. W jakim modelu Nike'ów chodził Sinatra?
2. Czy Kerouac jadał w KFC?
3. Kto był pierwszym twórcą awangardowym w historii?
4. Kiedy uwolni się roboty?
5. Gdzie jest jutro?
6. Czy Jezus wróci w glanach?

Odpowiedzi proszę zaznaczyć czarnym cienkopisem na arkuszu odpowiedzi, kartkę zgiąć na pół i wrzucić do urny. Urna jedzie do dakarskiego zoo, jako prezent od bratniego narodu polskiego.
Dziękuję za uwagę.


/Maxim - Scheming/

czwartek, 5 lipca 2007

times they are a-changin' po raz again

Ludzie, których kiedyś wielbiłeś i uważałeś za absolutnie genialnych, wydają ci się teraz całkiem przeciętni. Kiedyś można było za nich oddać życie, teraz są zwykli i prozaiczni. Jakby nie mieli tego czegoś, kurwa, ja pierdolę...
Now...
To ja się zmieniłem czy Ty, kurwa?
Times are strange, indeed.
Ja chyba nie.
Chyba, kurwa, nie...
Może jak Ja.Ke. zapiję się na śmierć. Bo w sumie czemu nie?
AS the present now will later be past...


W drodze.


/Free The Robots - Yoga Fire/

środa, 4 lipca 2007

All Along The Watchtower

Musi być stąd jakieś wyjście - powiedział Joker do Złodzieja.
Złodziej nie skomentował, dalej stał oparty o swojego choppera, w lekceważącej pozie, spowity papierosowym dymem. Złodziej nie odpowiadał zbyt często. Miał to w dupie.
Dżoker uniósł do czoła dłoń w rękawiczce bez palców i zmierzwił rude włosy.
Poprawił kołnierz płaszcza i oparł nogę o motor.
- Potrzebuję spokoju, człowieku.
Złodziej strzelił kiepem do kałuży kilka metrów niżej w głąb kanionu.
- To typowy przykład wyzysku człowieka. Bogaci frajerzy piją mój alkohol, pierdoleni potentaci zabierają mi ziemię. Nie mają pojęcia o co w tym wszystkim chodzi, kurwa.
- Nie podniecaj się tak - łagodnie powiedział Złodziej. - Przecież życie to tylko żart, dobrze o tym wiemy.
Wyprostował się, otrzepał z pyłu skórzaną kurtkę.
- Przeszliśmy przez to całe gówno, jesteśmy już ponad tym, człowieku. Dobra, koniec tego pierdolenia. Zaczyna się robić późno.
Wsiedli na choppery i wyjebali z tej dziury.


Wyplułem to jak flegmę. Powyższe jest zrobione z naprawdę dziwnej substancji.
Aż sam się zastanawiam.

-

I GET A KICK OUT OF YOU
Swoją droga ciekawe o jakie kicksy Francisowi chodziło. Pewnie o jakieś dunki.

/The Opus - Underearth/


PS: James Bond powróci w filmie "From Rasiak with Love", if you ask me.

wtorek, 3 lipca 2007

The Roots, The Roots is on fire

Nad Babimi Dołami unosił się duch Hendrixa. Tysiące ludzi brodząc w błocie, z opaskami na rękach i chrzczonym piwem w plastikowych kubkach, nie zdawały sobie z tego sprawy. Zawsze gdy używa się Star-Spangled Banner w celach antywojennych, Jimi poprawia czerwoną opaskę i leci na obchód. Zobaczyć co i jak, kumasz.
Tak jak było na Rootsach.
Rozjebali. Absolutnie, dokumentnie i całkowicie, kurwa, genialnie. Wdeptali mnie w błoto, co najmniej jedną rzeczą. Cały performance był niesamowity, nie tak energiczny jak Beastie czy Muse, ale nie o to chodzi. Jeden moment przeważył, że to Rootsi dla mnie byli najlepsi na całym Open'erze.
Jak zagrali "Masters of War" Dylana na melodię hymnu amerykańskiego.
Kurwa mać.
Ludzie nie wiedzieli co jest grane.

Come, you masters of war...
You that build the big guns,
You that build the death planes
You that build all the bombs,
You that hide behind walls
You that hide behind desks
I just want you to know
I can see behind your masks...

You that never done nothing
But build to destroy
You play with my world
Like it's your little toy
You put a gun in my hand
And you hide from my eyes
And you turn and run farther
When the fast bullets fly...

Like Judas of old
You lie and deceive
The world war can be won
You want me to believe
But I see through your eyes
And I see through your brains
Like I see through the water
That runs down my drains...

Stałem trzymając się za głowę, po plecach przechodziły mi ciarki. Poczułem, że mam namiastkę tego, co ludzie na Woodstocku, back in the days.
A Hendrix kiwając głową zaciągał się jointem i obserwował ludzi z góry.


Link:
http://www.sendspace.com/file/1rk7g9

czwartek, 28 czerwca 2007

shorty

Wyprany, rozciągnięty, nierzeczywisty. Czuję się jak widmo Hendrixa na dworcu na Kacku.
Jak masło rozsmarowane na zbyt dużej kromce chleba.
I chuj.

W tej chwili nie cieszy mnie nawet jutrzejszy Open'er.

mid finger

środa, 27 czerwca 2007

shelter from the Storm, part II

- Jak zginął? - gwardziści zdumieli się słysząc w głosie Tristana de Marque jakąś bolesną, cichą nutę. - Kto...
Twarz byłego kondotiera nie wyrażała żadnych emocji, ale ciemne oczy lśniły złowrogim, matowym blaskiem, gdy w ciszy przypatrywał się leżącemu na marach Blaise'owi i sześciu rycerzom wokół jego ciała.
- Żaden człowiek nie może się tym poszczycić - odparł Brayden po dłuższej chwili milczenia - Ktoś wraził mu włócznię pod żebra, ktoś inny trafił go z łuku. Raz.. Drugą strzałę odbił.. Odbił w locie i dopadł strzelca. Nikt więcej nie odważył się strzelić. Otrzymał jeszcze kilka ciosów, ale żaden nie zdołał go powalić.. W końcu jednak.. Krew lała się z niego strumieniami, panie.. Gdy w końcu padł, był już blady jak wapno...
Zatopiony w rozmyślaniach de Marque nie zwracał uwagi na schodzących się ludzi. Złaknieni sensacji zbiegli na dziedziniec, słysząc o odnalezieniu ciała księcia Storma. Wieść lotem błyskawicy obiegła gniewski zamek, tłumek wciąż rósł.
Z zadumy wyrwał go dopiero cichy szept, doskonale słyszalny w ciszy jaka nastała. Był jak trzaśnięcie bicza.
- Przeklęci Stormowie...
Lord Lyonesse obrócił się na pięcie. Wszędzie wokół byli ludzie. Sfora zamkowych piesków, pragnących zaskarbić sobie łaskę nowego pana. Kiedy na nich patrzył, ich twarze miały taki sam usłużny i nieszczery wyraz. Nie wiedział, kto to powiedział, ale nie miało to znaczenia.
Był wściekły.
- Możecie sądzić, że to, co zrobiłem, znaczy że nie szanowałem Blaise'a Storma. Moich racji nie będę wam wyłuszczyć, bo i tak byście tego nie pojęli. Możecie też sądzić, że pogardliwe odnoszenie się do niego teraz, kiedy nie żyje, zaskarbi wam moją wdzięczność. ..
Urwał i spojrzał na dworaków, którzy nagle stracili poprzedni rezon i stali mnąc, brzegi szat, nie wiedząc co ze sobą począć. Cedząc słowa, szedł w ich stronę.
- Nic bardziej błędnego. Wszelkie próby szkalowania zmarłego księcia poczytam za osobistą zniewagę. Tak jak i układanie peanów ku jego czci, by mi się przypodobać. - stanął niemal pierś w pierś z brzuchatym mężczyzną, który usiłował zachować zimną krew. Bez skutku. - Czy... Wyraziłem... Się... Jasno?
Grubas usłużnie kiwnął głową, słyszalnie przełykając ślinę. Reszta poszła za jego przykładem.
- Cieszy mnie to. Rozejść się.
Nie zaszczycając zebranych ani jednym spojrzeniem więcej, odwrócił się i podszedł do wyprężonych jak struna gwardzistów, którzy z dłońmi na rękojeściach mieczy otaczali ciało Storma.
- Szanuję was. Za poświęcenie i oddanie swojemu księciu, nawet po jego śmierci. I za to, że mieliście odwagę przybyć tu z jego ciałem, choć mogliście zostać straceni. Niewielu was już zostało. Zwłoki księcia Blaise'a jeszcze nie ostygły, a lud porzucił przegraną sprawę i zaczął łasić się do nowego władcy. Szanuję was, panowie, i dziękuję wam za to. Odwagę należy szanować, nawet u wrogów. - spojrzał Breydenowi w oczy - Lub szczególnie u nich.
Skinął im głową i odwrócił się zamierzając odejść. Chwilę stał w milczeniu, plecami do rycerz, po czym znów się obrócił.
- Nie żądam byście mnie kochali. Możecie mnie nie cierpieć, ale wymagam szacunku, tak jak ja wam go okazuję. Możecie wierzyć lub nie, ale książę Blaise nie był mi wrogiem. I nikt nie będzie ponosić konsekwencji za to, że był mu wierny. Dlatego nie mogę nie cenić ludzi, którzy na przekór wszystkiemu mieli odwagę być towarzyszami Blaise'a Storma. A takich ludzi, z kręgosłupem, będzie potrzebować Ainor - tu, na miejscu. Decyzja należy do was, panowie. Macie siedem dni.
Skłonił się, zamiótł płaszczem i przeszedł przez pustoszejący dziedziniec, skrzypiąc skórzanymi butami. Wszędzie wokół słychać było gorączkowe szepty.
Milczeli tylko Gwardziści nieżyjącego już księcia Storma, stojąc, niczym na warcie, przy jego ciele.


Krypta emanowała chłodem. Nie był to przenikający do kości ziąb, jakiego można się było spodziewać o tej porze roku, a chłód jaki zawsze panuje w podziemiach. Było cicho i spokojnie. Nikt ani nic nie zakłócało spoczynku książąt Stormów, czekających w marmurowym grobowcu na zasunięcie pokrywy. Nikt, prócz Tristana de Marque, księcia Ainoru. Księcia faktycznie, formalnie bowiem koronacja jeszcze się nie odbyła. Najpierw pogrzeb. Nie przejął się demonstracją podczas pogrzebu. Lud był mocny tylko w większej grupie, i tylko z prowodyrem. Kiedy wrzuci się Stormów do ziemi, a życie będzie toczyć się dalej, lud o nich zapomni. Dlatego Tristan się tym nie przejął.
Siedział na krześle przysuniętym do sarkofagu i wpatrywał się w książęcą parę. Ręka śmierci wygładziła ostre, harde rysy zmarłego księcia. Blady, z zamkniętymi oczami, wyglądałby jak by śnił - lub raczej wyglądałby, gdyby nie liczne rany. Tchnącą nieziemskim spokojem twarz znaczyły nowe blizny, z boku szyi ziała spora rana, jakby zadana młotem. Jednak grabarze sprawili się świetnie i niemal można było wziąć Blaise'a za śpiącego. Niemal.
Gdy przyniesiono zwłoki księcia, były one pokryte zakrzepłą krwią z dziesiątek ran, sprawiając wrażenie jakby tańczył w rzeźni. Porównanie było trafne, biorąc pod uwagę co się działo pod Północnym Portem.
Na rozkaz de Marque'a tuzin grabarzy dokładał wszelkich starań, by obmyć ciało Blaise'a, upudrować, zamaskować rany i blizny. Proponowano by pochować Storma w książęcych szatach, ale Tristan sprzeciwił się, wiedząc, że Blaise najpierw był wojownikiem, dopiero potem księciem. Zbrojmistrze wyczyścili jego zbroję i oręż, załatali dziury, zmyli krew, bowiem przyszły władca Ainoru życzył sobie, by pochowano zmarłego tak, jak zginął.
Twarz Blaise'a Storma emanowała takim spokojem, że Tristan począł mu zazdrościć wyzwolenia od trosk doczesnych. Ręce miał skrzyżowane na adamantytowej kolczudze. Na serdecznym palcu tkwił pierścień z herbem Ainoru, replika książęcej pieczęci. Na szarych włosach spoczywała cienka mitra wykonana ze złota, wykonana przez gniewskich złotników. Po bokach spoczywały sejmitary Blaise'a, które Tristan włożył do trumny na ceremonii pogrzebowej.
Tristan rozchylił jedwabną koszulę i rozsupłał wiszący na szyi woreczek. Wyciągnął z niego cienki, lśniący wisior, z figurką w kształcie smoka. Naszyjnik Arthura Pendragona, relikwia sprzed lat, którą najemnik od bitwy pod Camlann nosił w woreczku na szyi. Jako przypomnienie minionej chwały i poświęcenia. Nie mógł się jednak zmusić żeby zawiesić smoka na szyi, tak jak nosił go przed laty, kiedy był młody i pełen pasji. Zważył wisior w dłoni i cicho westchnął. Wstał, nachylił się nad ciałem Blaise'a, uniósł jego głowę i założył mu naszyjnik, tak że smok lśnił srebrnym blaskiem na sercu zmarłego księcia.
- Oby służył ci lepiej, kamracie... - wyszeptał w ciszy jaka panowała w krypcie, patrząc na szarowłosego księcia.
Stał w milczeniu opierając się dłońmi o krawędź sarkofagu, usiłując wyryć w swojej pamięci twarz człowieka, który miał za chwilę zostać pogrzebany. Wiedział, że tych rysów zapomnieć nigdy nie zdoła. Mogli być braćmi, towarzyszami broni, a zostali wrogami i Tristan doprowadził do śmierci Blaise'a. Pocieszał się, że wybór nie należał do niego, że to Los decydował - ale wiedział, że to bzdura. Mógł sobie wmawiać, że do upadku Storma doprowadziła jego arogancja, lekkomyślność, brawura i brak politycznego wyczucia i niewątpliwie była to prawda. Ale prawdą też było, że gdyby nie Tristan de Marque, Blaise Storm wciąż by żył. I prawdopodobnie byłby zwycięski.
To była osobista klątwa Tristana - jedna z wielu. Musiał walczyć przeciw tym, którzy byli jego towarzyszami, a może i czymś więcej. Ze wszystkich ludzi, biorących udział w tej wojnie, Blaise Storm był do lorda Lyonesse najbardziej podobny. I dlatego Tristan de Marque stał nad ciałem martwego księcia, czując się winny. Bardzo rzadkie uczucie, jak na pragmatycznego i surowego psa wojny, jakim wszak był. Bardzo rzadkie.
Oby bardziej poszczęściło ci się po tej drugiej stronie, kamracie, pomyślał nachylając się nad ciałem. Mam nadzieję, że odnalazłeś spokój, przyjacielu. U boku żony i dziecka, tak jak i ja bym chciał. Ale to nie jest takie proste. Zanim odejdę i tak jak ty, złączę się z bliskimi, muszę coś jeszcze zrobić. My nie zostawiamy spraw niedokończonych, prawda, kamracie rębajło? Nie my. Mam nadzieję, że kiedyś to zrozumiesz i mi wybaczysz. Kiedy stanę przed tobą, trzymając na ręku malutkiego Victora, u boku Iseult i ty zrozumiesz, bo wszystko będziesz wiedział. Wszystko będzie jasne, kamracie. I pójdziemy do tych skurwieli, co pociągają za sznureczki, na samą górę. I utniemy sobie z nimi pogawędkę.
Bo to nie może być tak, że na tym świecie zwycięża tylko skurwysyństwo, a wszelkie wartości chowa się do grobu z każdym umierającym przyjacielem. Bo to jest po prostu, kurwa, niesprawiedliwe...

Były najemnik otarł wierzchem dłoni łzę, która spłynęła po zarośniętym policzku. Pokręcił głową, uśmiechając się gorzko. Nie sądził, że zwycięstwo będzie miało taki smak. Nie tego chciał.
- Poczekaj na mnie, kamracie. Niedługo do ciebie dołączę. - wyszeptał nachylając się nad ciałem. Spojrzał ostatni raz na twarz Storma, odwrócił się i wyszedł z krypty. Zaraz po nim weszli grabarze, mający spuścić trumnę w głąb grobowca i zasunąć pokrywę.
Zgrzyt kamiennych płyt oznajmił światu, że książę Blaise Storm powrócił do ziemi, która go zrodziła.
Zaczęły bić dzwony.


Gniewska katedra była wypełniono po brzegi. W dniach poprzedzających koronację, kapłani robili wszystko by przywrócić świątynię Heironeousowi. I trzeba przyznać że im się udało. Puszyli się teraz w bocznych stallach, z zadowoleniem patrząc na porozmieszczane wszędzie symbole Niezwyciężonego, zwiastujące koniec Korda na ainorskiej ziemi. Nowym władcom pomysł ten się nie podobał, ale taka była umowa z krzyżowcami. Tristan nie dbał o religię i nie miał zamiaru pozwolić Kościołowi mieszać się do polityki, ale wiedział jak często wiara bywała zarzewiem konfliktów. Dlatego też w nowym Ainorze Kościół realnej władzy mieć nie mógł.
Z tłumu pęczniejących z dumy duchownych wyróżniał się Konrad Befelhorn, blady, rozgorączkowany i kaszlący krwią. Czuł na karku lodowatą rękę Śmierci i wszyscy byli tego świadomi. "Święty" nie był już w stanie sam chodzić, zmieniając się z krzepkiego wojownika w strzęp człowieka. O ile Niebiosa nie zamierzały interweniować, jego los był przesądzony.
Losy Ainoru jednak wciąż się ważyły. W kościelnych ławach siedzieli rycerze, nobile, oficjele, patrycjusze. Wszyscy niepewni jutra, zgromadzeni tu jako potwierdzenie sukcesu Tristana de Marque. Byli stroną przegraną, ale jak bardzo przegraną, miało się jeszcze okazać. Jak na każdej zmianie władzy, i na tej można było zyskać. Zawsze tak było, że zmiany dziejowe jednych spychały na dno, innych dźwigały na szczyt.
Siedzieli więc, nerwowo mnąc mankiety, czekając na nowego władcę. Wszystkich ożywiała ta sama nadzieja - że uda im się wyjść na swoje. Ze za rządów de Marque'ów będą ważniejsi niż za panowania Stormów. Nikt jednak się nie łudził - byli tu, bo innego wyjścia nie mieli. Choć słowa Tristana nosiły znamiona prośby, wszyscy wiedzieli że w istocie jest to ultimatum.
W bocznych stallach, bliżej ołtarza siedzieli wygrani. Nie miernoty, które uczepiły się w ostatniej chwili nóg de Marque'a, wyczuwając atawistycznym instynktem, kto będzie górą. W zdobionych fotelach, uśmiechnięci, zrelaksowani siedzieli prawdziwi zwycięzcy.
Lord Generał Marron z Mitrik, Wielki Mistrz Zakonu Miecza Niezwyciężonego, w szmelcowanym napierśniku przewiązanym błękitną szarfą, który przeszedł długą drogę od wyrzutka i pogardzanego renegata, do bohatera wojennego i jednej z najważniejszych osób w Ainorze. Harda twarz rycerza nie wyrażała żadnych emocji, ale orzechowe oczy lśniły gorączkowo. Marron z Mitrik nie mógł na tej wojnie wyjść lepiej.
Obok siedział Milan de Vries, w wamsie ze złotym lwem Lyonesse na białym polu, uśmiechający się do pięknych mieszczek i żon rycerzy. Normalnie od tego uśmiechu kobietom miękły kolana, ale teraz nikt niemal nie zwracał na de Vriesa uwagi. Moment był zbyt doniosły. Obok siedzieli generałowie Vandeleur i Kiss, ważne figury w armii nowego Ainoru, magowie Craster i Cartagena, którzy szybko doszli do porozumienia i rozważali możliwości naprawienia ainorskiej matrycy. Był i wysoki, wąsaty Martin Isenhart, i ponury Morgan, i wszyscy inni oficerowie wojsk Tristana de Marque. Brakowało tylko Blizny, ale nikogo to nie zdziwiło.
Był za to Godwin Orakliusz, który dzięki bogatemu strojowi i pomocy balwierza niemal nie przypominał przywódcy plebejskiego hufca, osobnik niezbyt sympatyczny, ale przydatny i obdarzony wielkim autorytetem u ludu.
Pod ścianą, markotny i posępny siedział Forken Tallan, w asyście swoich najbliższych towarzyszy. Jego ciało spowijało liczne bandaże, poruszał się o kulach, a na twarzy widniała paskudna, świeża szrama - ale żył. Na polu bitwy spotkał się z księciem Stormem, który nie pozostawił mu złudzeń, co do tego kto jest lepszym wojownikiem. Jednak Strażnik Zagłady żył, a Blaise Storm nie.
Gorączkowe szepty umilkły jak nożem uciął. Paziowie ogłosili Tristana i Gabrielle de Marque. Tristan nie przypominał tego dzikiego dowódcy najemników. Krótko ostrzyżony, ze starannie przyciętą brodą wyglądał niecodziennie. Jeszcze bardziej dziwił brak broni, z którą lord Lyonesse się nie rozstawał - ale koniec końców była to koronacja. Szata z purporowego atłasu spływała do samej ziemi, nadawała mu iście królewski wygląd.
Jego żona wyglądał niemniej olśniewająco. Z dumnie uniesioną głową majestatycznie szła u boku męża, wzbudzając podziw i zachwyt ciemnozieloną, błyszczącą suknią. Ciemne oczy błyszczały radośnie, ale zachowywała kamienny wyraz twarzy. Czekała na tę chwilę całe życie.
W milczeniu szli nawą główną, pomiędzy siedzącymi możnymi, świadomi powagi chwili. Rzucili Ainor na kolana, tak jak planowali. Teraz największe osobistości tego właśnie Ainoru przyglądały się ich koronacji. Do ołtarza nie było daleko, ale szli wolno, napawając się chwilą triumfu. Jego Eminencja Benedict Llorente, kardynał i głowa Kościoła Heironeousa, wygładził szatę i poprawił tiarę. Tajemnicza choroba Befelhorna otworzyła Llorentemu drogę do najwyższych kościelnych godności. I Tristan miał pewność, że Kościół będzie kooperować. Benedict Llorente, z serdecznym uśmiechem na niemłodej twarzy czekający przed ołtarzem, zawdzięczał de Marque'om zbyt wiele.
I dlatego bez szemrania wziął z czerwonej poduszki książęcą mitrę i z radością w sercu położył ja na skroniach najpierw Gabrielli, a później Tristana, klęczących przed ołtarzem. Był to ostatni raz, kiedy były najemnik przed kimkolwiek klękał. Powstał z klęczek, rytualnie ucałował kardynała w oba policzki i powiódł wzrokiem po zebranych. Nareszcie. Książę Tristan de Marque. Kościelne dzwony rozbrzmiały triumfalnym Te Deum. Towarzysze księcia wstali i zaczęli śpiewać, jakby dokładając wszelkich starań by zagłuszyć organy. Po kolei dołączali się do nich Ainorczycy, nie chcąc narażać się nowym władcom. Były renegat i najemnik nie mógł się nie uśmiechnąć.
Spojrzał kątem oka na Gabrielle. Ukradkiem ocierała łzy szczęścia, starając się by nie rozmazać makijażu. To była jej chwila triumfu. Uśmiechnął się szerzej i pocałował żonę w policzek.


Był wieczór po koronacji. Sala biesiadna gniewskiego zamku wypełniona była ludźmi, tak jak wcześniej katedra. Przy ustawionych w podkowę stołach siedzieli towarzysze książęcej pary, rycerze, duchowni, notable, ministrowie, wszystkie najważniejsze osoby w Ainorze. Wszak ich miejsce było u boku księcia - a księciem teraz był Tristan de Marque. W królewskim płaszczu z soboli, z mitrą na ciemnych włosach wyglądał władczo. Na jego ustach błądził uśmiech, gdy unosił w toaście zdobiony puchar. Obok niego, na identycznym, wysokim krześle siedział księżna Gabrielle, która promieniała z radości. Kształtne, upierścienione dłonie zaciskała na rzeźbionych poręczach fotela, odpowiadając uśmiechem na gratulacje i wyrazy uznania. Zwycięstwo, odzyskanie ojczyzny i koronacja sprawiły że wypiękniała. Wydawało się, że ma niespożytą energię. Ale w końcu do tego dążyła. I po to był jej Tristan de Marque.
Książę Ainoru uniósł kielich, przepijając do Marron z Mitrik - dokładnie jak parę miesięcy wcześniej, na początku wojny. Były renegat uniósł kielich, uśmiechając się typowym, wilczym uśmiechem. Tristan wiedział, że współpraca między nimi będzie owocna.
Milan de Vries wstał od stołu i uniósł kielich w toaście.
- Zdrowie książęcej pary! - krzyknął.
- Zdrowie! - odpowiedzieli chóralnym rykiem biesiadnicy.
- Niech nam żyją! - wydarł się podpity Sandor Kiss.
Tu, w przeciwieństwie do koronacji w katedrze, gratulacje były w większości szczere. Gros ucztujących byli to bowiem towarzysze Tristana i ludzie, którzy zawdzięczali mu stanowiska w nowym Ainorze.
Zaczęły się śpiewy, do sali wkroczyła trupa kuglarzy, mająca zabawiać gości, którzy już tylko pili. Właściwa uczta skończyła się już jakiś czas temu - i choć wystawna, daleka była od ekstrawagancji. Ot, bażanty, kapłony, dzik z rożna, wielkie patery z owocami, wyroby cukierników, rzec można: standard na książęcym dworze. Szczególnie w takiej chwili.
Biesiadnicy klaskali w dłonie obserwując zmagania wielkiego osiłka z niedźwiedziem, a potem kuglarza, który z zawiązanymi oczami skakał po stole, nie strącając ani jednego przedmiotu. Wiele było takich dziwów, których ucztujący wcześnie nie widzieli, ale też sporo było wyeksploatowanych. Jednak podchmieleni biesiadnicy się tym nie przejmowali. Dla większości z nich był to moment triumfu, ich chwila. Byli zwycięzcami.
Mało kto zauważył zniknięcie największego zwycięzcy, księcia Tristana.


W purpurowym płaszczu narzuconym na ramiona i książęcą mitrą na głowie stał na balkonie gniewskiego zamku i spoglądał na rozciągającą się poniżej stolicę Ainoru. Jego Ainoru. Pomimo późnej pory, miasto nie spało. Jakże by mogło, w dzień koronacji nowego księcia? Choćby nawet i obcego, choćby i nielubianego. Bądź co bądź był festyn dla ludzi, dzień wolny od pracy, chwila wytchnienia w znoju codziennej harówki.
Obrócił się słysząc ciche kroki na płytach tarasu.
- Coś się stało? - spytała księżna podchodząc do męża i opierając się obok niego o balustradę.
- Dostałem list od Remy'ego, z Pellak. Jestem regentem na czas małoletniości Tormunda Storma - powiedział cicho spoglądając na ognie rozpalone wokół Gniewu przez obozujących ludzi. Pomyślał że jeszcze trochę czasu upłynie zanim przestaną być obcy.
- Naprawdę?
Spojrzał na żonę, cieszącą się jak dziecko. Ale w końcu byli sami, mogła sobie pozwolić na zrzucenie maski. Zarzuciła mu ramiona na szyję, jak mała dziewczynka. Nie dziwił jej się.
Pokiwał głową z lekkim uśmiechem i objął ją ramieniem. Nic ich nie łączyło, zawarli małżeństwo z rozsądku, ale lubili się nawzajem. Nie mogli się też nie cenić, szczególnie w takiej chwili, jak ta, będąca zwieńczeniem ich wszystkich planów i wspólnych knowań. Uczyli się na sobie polegać i mieli zadatki na dobrą książęcą parę.
Gabrielle pocałowała męża w policzek i uśmiechnęła się leciutko.
- Idę zabawiać gości. Pewnie już zauważyli nieobecność księcia i księżnej i robią zakłady o płeć potomka, nad którym zapewne usilnie pracujemy. Nie dawajmy im jeszcze okazji do plotek.
- Idź, idź. Zaraz dojdę. Potrzebuję świeżego powietrza.
Księżna zaszeleściła suknią i zniknęła w drzwiach. Tristan oparł się o balustradę i pogrążył w zadumie. Pół roku temu nie posiadał nic, teraz był księciem Ainoru i regentem sąsiedniego, dużo większego, Bissel. Przeciw niemu była Senecja, Trzy Granie, być może i Rustycja, ale miał poparcie Trybunału. I Thornwardu.
Miał wiele czasu na zlikwidowanie opozycji. Na razie był tylko Regentem, ale kto wie... Pewnego dnia...
Uśmiechnął się i spojrzał w rozgwieżdżone niebo.
Zwycięstwo miało gorzko-słodki smak, jak zawsze. Gorycz brała się ze śmierci Blaise'a, z setek ofiar tej wojny, ze wspomnień Tristana i w końcu z tego, że pomysłodawca całego przedsięwzięcia nie żył. Jeden z najtęższych umysłów tej części świata spoczywał gdzieś w bisselskiej ziemi i Tristan obiecał sobie, że sprowadzi jego ciało i pochowa z wielką, należną mu pompą.
Najbardziej ironiczne było to, że ta osoba, jego ojciec, zginął za księcia Blaise'a Storma. Krótko po tym, jak miał niebagatelny wpływ na zabicie Wielkiego Księcia Bissel, Lorangina Kollmana.
Prałat Lionel de Marque, w służbie Heironeousa. Dziedzic Lyonesse, który zerwał z rodzinną tradycją, przełamał geas, uprościł nazwisko i został duchownym. Na krótko przed swoją śmiercią, wysłał synowi list, prosząc o spotkanie. Wiadomość zastała de Marque'a gdy przepijał pieniądze z ostatniej wojny, spłukanego i bez przydziału. Zerwał kontakty z ojcem dwadzieścia lat wcześniej, uciekając z Bissel i wstępując na służbę do Arthura Pendragona.
Historia zataczała koło.
Tristan zastanawiał się, czy Blaise Storm identycznie stał na balkonie, gdy został księciem. Pewnie tak.
Byli do siebie tak podobni... Tyle że Tristan nie miał zamiaru dać się zabić. Był sprytniejszy, bardziej cyniczny i planował żyć jeszcze długo.
I na chwilę obecną wszystko układało się doskonale. Miał Ainor, miał Bissel. Zamierzał mieć jeszcze więcej, marzył o imperium. Za te wszystkie chude lata, za tułaczkę i poniewierkę...
A nawet jeśli się nie uda, jeśli władanie go znudzi, to szlak będzie czekać. Jak wierna kochanka, gotowa zawsze przygarnąć.
Wyprostował się i spojrzał w niebo skrzące się dziesiątkami mrugających gwiazd. Odmrugnął im, jak zwykł czynić mając lat dwadzieścia.
Północny wiatr przyniósł pieśń. Wsłuchał się w słowa i zaśmiał. Dość perliście.
Kurwa, zawsze mogę zostać muzykiem...

poniedziałek, 25 czerwca 2007

nienawidzę poniedziałków

Jak Kot w Shreku 2. Nienawidzę.
Zachrypnięty, przepity głos w słuchawce uświadamia mi, że od kilku minut trwa zaliczenie poprawkowe, o którym zapomniałem na śmierć. Zrywam się z łóżka, boksuję się z kacem. W kuchni zeruję sok, pół litra od jednego przechylenia. Uzupełniam poziom płynu w organizmie. Nie mam czasu na prysznic, a śmierdzi ode mnie alkoholem, śmierdzi kacem. Nie robię nawet kawy, i tak jestem w ciemnej dupie. Pięć minut po przebudzenia wychodzę z domu, trę półprzymknięte oczy. Znów upierdoliłem buty, brodząc w wodzie i biegając po piasku. Nie wszystko pamiętam.

Ale to, że na uczelni mam przejebane jak bąk, owszem. Nie sposób zapomnieć.
Wpadam do sali, z półgodzinnym ponad spóźnieniem i kompletną pustką w głowie. Biorę od kumpla skrypt, przelatuję go wzrokiem. Wystarczy pierwsze spojrzenie i już wiem, że nie dam rady.
A jednak daję.
Wpadam do innej sali, przepraszam za spóźnienie, wyjaśniam, że zaliczałem co innego. Wszyscy i tak widzą, że poprzedniego wieczoru nad książkami nie spędziłem. Kiwam głową blademu gościowi, który siedzi pod ścianą. Piliśmy razem. Biorę od kobiety szczegółowy zakres materiału, bo trochę poleciałem w chuja, i w tym roku, i w zeszłym, ustalam termin i wracam do domu.
Trzeba domknąć wszystkie sprawy - zanim przyjdą Niemcy.

niedziela, 24 czerwca 2007

shelter from the Storm

Tristan de Marque dysząc ciężko stał na stosie trupów, opierając się na mieczu. Krew z rany na czole zalewała mu oczy, żłobiąc bruzdy w warstwie kurzu i pyłu osiadłym na jego twarzy. Cały był zbryzgany obificie posoką, głównie przeciwnika, choć trochę jego krwi utoczono. Nie wiedział ilu ludzi zabił, zresztą nigdy nie liczył trupów. Nie zabijał dla przyjemności. Jednak w tym boju nie było czasu ani sposobności na liczenie. Niewiele takich rzezi widział, a widział już wiele. Wojna była jego rzemiosłem.
Jednak to, co zdarzyło się tego pamiętnego dnia, w wigilię dnia Sw. Kryspina, pod Północnym Portem, jak kronikarze wspominali tę bitwę, przemawiało nawet do starych żołnierzy. To była istna rzeź, na śmierć i życie. Nikt nie błagał pardonu i nikt go nie dawał. Brat walczył przeciw bratu, sąsiad przeciw sąsiadowi, a zupełnie obcy sobie ludzie bili się ramię w ramię, stając się braćmi - bo tylko krew cementuje przyjaźń, jak u dzikich. Tego dnia szukali się na polu bitwy Tristan de Marque i Blaise Storm, ale znaleźć się nie zdołali. Choć książę Ainoru jak lew miotał się po polu bitwy, zabijając kolejnych wrogów, nie zdołał dopaść tych, których dopaść chciał najbardziej. Los nie dał mu możliwości spotkania ani z jenerałem Marronem z Mitrik, ani z Luttem "Pokutnikiem", ani z Konrad Befelhornem i Tristanem de Marque, których szukał najzawzięciej.
Powód miał istotny, szczególnie jeśli chodzi o Lorda Lyonesse. On to bowiem doprowadził do klęski Storma i rzucił Ainor na kolana, zwracając się przeciw księciu Blaise'owi. Hufce jego i Befelhorna miały zadać krucjacie ostateczny cios i przechylić szalę zwycięstwa na stronę Ainoru. Zamiast tego jednak uderzyły na Ainorczyków i siłą rozpędu zepchnęły ich w stronę rzeki, przygważdżając do Reala, bez szansy na ratunek. Ainorscy żołnierze otrząsnęli się jednak szybko z zaskoczenia i, wiedząc że ujść nie zdołają, postanowili drogo sprzedać swoją skórę.
I de Marque musiał przyznać, że im się udało. Miejsce, w którym teraz stał, w zakolu rzeki, było świadkiem najkrwawszego starcia, gdzie hufiec Lorda Lyonesse walczył z elitą wojsk księcia Storma. Ainorczycy, którym śmierć zajrzała w oczy, nie zamierzali się poddawać. W ostatniej, rozpaczliwej szarży starli się z ludźmi Milana de Vriesa. Walczyli zaciekle, w milczeniu. Trup za trupem padał na skrwawioną ziemię, która chciwie wchłaniała posokę, tak od niej czerwoną, że wydawało się, że walczą na pokładach gliny. Milan de Vries wrócił do swojego dowódcy bez połowy oddziału, z krwią lejącą się z twarzy i mieczem złamanym u rękojeści, ale za to prowadził dowódcę straży przybocznej księcia Storma na arkanie.
Bitwa dogorywała. Niedobitki ainorskiej armii składały broń, bowiem morze krwi, jaka została przelana tego dnia, sprawiła że obie strony się opamiętały. Szał bitewny opadł, opadły emocje, zniknęła krwiożerczość zastępiona przez trwogę w obliczu takiej rzezi. Ale tego wszystkiego Tristan de Marque wiedzieć nie mógł, zasłonięty rzeką i drzewami.
Ciężko usiadł na pniaku ściętego drzewa i otarł przedramieniem twarz. Wszędzie wokół były trupy, i Ainorczyków, i krzyżowców, i jego ludzi. Real zrobił się czerwony od krwi, która spływała po zboczu do rzeki. Lord Lyonesse nie miał pojęcia, kto wygrał i w tej chwili nie dbał o to. Widział Milana, kusztykającego, ze strzałą wbitą w nogę, kędzierzawego de Lobau z ułomkiem włóczni wbitym w bok. Wszędzie wokół byli wydający przeraźliwe jęki ranni i trupy, skłute sulicami, naszpikowane strzałami, pocięte mieczami.
Takiej jatki Tristan nie pamiętał od lat. Od Camlann.
Obok niego usiadł jenerał Marron, krzywiąc się. Rozorane włócznią biodro doskwierało mu bardziej niż twardy renegat dawał po sobie poznać. Bez słowa wyciągnął ku Tristanowi bukłak. Kondotier zwilżył zaschnięte usta i splunął krwią z przygryzionego w walce języka.
- Jak myślisz, kto wygrał? - spytał zmęczonym, cichym głosem Marron z Mitrik, z chrypą świadczącym o tym, że zdarł gardło wywrzaskując przez całą bitwę komendy. De Marque spojrzał na towarzysza, potem powiódł wzrokiem po stosach trupów.
- Co to, kurwa, za różnica?
Jenerał wyjął mu z ręki bukłak i pociągnął łyk.
- Też, kurwa, racja.
Spomiędzy drzew wyjechał mężczyzna w czerwono-niebieskich barwach z białym proporcem. Jego wygląd wskazywał na udział w bitwie, i to czynny. Zeskoczył z konia, i choć nogi ugięły się pod nim w kontatkcie z ziemi, ustał. Omijając trupy zaczął iść w stronę najemników.
- Hrabia Tristan de Marque?
- Tak? - nie był w stanie uwierzyć, że jeszcze ktoś mu zawraca głowę. Pewnie żądają poddania, przemknęło mu przez myśl.
- Jestem lord Evan Montjoy, herald Ainoru. Na polu bitwy gdy pytałem o dowódcę wskazano mi ciebie, panie. Trochę zajęło mi odszukanie ciebie, alem słyszał, że walczyliście nad rzeką, i oto jestem.
- Chcesz prosić żebyśmy złożyli broń, mój panie?
- Złożyli broń? - oczy Montjoya wyrażały zdumienie. - Przybyłem prosić byśmy mogli objechać pobojowisko i zebrać naszych zmarłych, aby godnie ich pochować.
Wokół herolda i dwójki dowódców zaczęli gromadzić się ocalali - kuśtykając i wspierając się jeden na drugim grupowali się wokół tej trójki, zaciekawieni co ainorski poseł ma do przekazania.
- Kiedy ja nie wiem, kto wygrał...
- Wy, panie. Dzień jest wasz.
- Wygraliśmy... - wyszeptał Tristan de Marque.
- Chcieliśmy prosić o pokój. Dość już śmierci z powodu Blaise'a Storma.
- Wasz książę był człowiekiem dzielnym i godnym szacunku, lordzie Montjoy.
Po raz wtóry Evan Montjoy się zdziwił.
- Myślałem, że...
Kondotier pokręcił głową i uciął.
- W takim razie źle myśleliście, panie.
Dźwignął się na nogi i pomógł Marronowi wstać. Dumny jenerał był zbyt zmęczony by odrzucić pomoc i wsparł się na jego ramieniu.
- Lodzie Montjoy, chciałbym ci przedstawić Marrona z Mitrik, wielkiego wodza i wojownika.
Ainorski poseł, choć czuł się skrępowany, wyciągnął dłoń, którą renegat po chwili wahania uścisnął.
- Słyszałem - odrzekł kiwając głową - Choć przyznać muszę, że niezbyt pochlebne rzeczy, jeśli waści nie urażę...
Wilczy generał zaśmiał się chrapliwie.
- O nas dwóch z reguły mówi się niepochlebne rzeczy, lordzie Montjoy. Ale to się zmieni, macie moje słowo - sparodiował żołnierski salut - W końcu, jak to mówią, historię piszą zwycięzcy.
Tristan de Marque podszedł do zwłok swojego giermka, piętnastoletniego Crispina. Chłopak walczył dzielnie, ale dopiero teraz Tristan zauważył ranę na piersi. Ukląkł, dźwignął ciało i wyprostował się. Wojna była sprawą mężczyzn, nie powinny na niej ginąć dzieci. Zaczął iść pomiędzy trupami, kierując się w stronę miasta i rzucił okiem na Montjoya.
- Czy książę Blaise...
Ainorczyk pokręcił głową.
- Nie znaleziono jego ciała.
- Jeszcze - rzucił Marron idąc obok Montjoya i de Marque'a.
Za nimi ciągnęli ocaleli żołnierze. Podpierając się na gałęziach, skrwawieni i zmordowani sunęli za swoimi dowódcami. I wciąż ich przybywało. Sprawni podnosili z ziemi rannych i pomagali im iść.
Rychło do długiej kolumny dołączył Konrad Befelhorn, który widocznie walczył w pobliżu. Na widok Tristana i Marrona uśmiechnął się i Lord Lyonesse również mu odpowiedział uśmiechem. Nie przepadał za "Swiętym", z wzajemnością, ale Befelhorn wiele mu zawdzięczał. Jednak pomimo poprzednich niepowodzeń, Tristan nie mógł zaprzeczyć, że Befelhorn pomógł w ostatecznym zwycięstwie. Ochlapany krwią, w powgniatanym i poszarpanym napierśniku szedł u boku kondotierów, a razem z nim krzyżowcy. Jakiś bogobojny żołnierz zaczął nucić pieśń, którą wnet podchwycili inni i tęskny, żałośliwy psalm ku czci Heironeousa rozbrzmiewał w lasku, którym szli, z początku cicho, z każdą chwilą potężniejąc, dla wierzących jako widomy znak łaski ich pana, dla de Marque'a jako bitewne rekwiem.
Non nobis domine, domine...
Non nobis domine
Sed nomine, sed nomine
tuo da gloriam...

- Mówią, że starsza córka Petryla Martella, niech mu ziemia lekką będzie, jest twoją małżonką, panie... - zaczął Montjoy.
De Marque skinął głową.
- Owszem, ale porozmawiamy o tym później.
Evan Montjoy skłonił głowę i w milczeniu szedł obok zasłuchanego w pieść Tristana, niosącego w ramionach ciało chłopca.
Non nobis domine, domine,
Non nobis domine,
Sed nomine, sed nomine
tuo da gloriam...
Non nobis domine, domine,
Non nobis domine,
Sed nomine, sed nomine
tuo da gloriam...



Było po bitwie. Blaise Storm przepadł bez wieści, dowódcy ainorskiej armii zginęli lub dostali się do niewoli, było więc i po wojnie. Nad Realem, w drodze na Gniew stały jeszcze resztki armii Ainoru, ale w obliczu klęski pod Północnym Portem i zniknięcia, a prawdopodobnie i śmierci, księcia Storma nikt nie łudził się, że wynik wojny jest przesądzony. Szczególnie, że jak się okazało, krzyżowcy nie ponieśli tak dotkliwych strat jak początkowo sądzono i dość szybko byli gotowi do kontynuowania marszu. Jednak takiej potrzeby nie było. Członkowie znamienitych ainorskich rodów dostali się do niewoli i ich rodziny nie chciały ryzykować zgładzenia jeńców.
Błyskawicznie okolicę obiegła wieść o powrocie jedynej córki margrabiego Martell, prawowitej dziedziczki tronu, za którą zbrojnie stał jej mąż, Tristan de Marque. Ludzie mówili, że książęca para nie żyła, tak samo jak ich dzieci i nie było głębszego sensu w dalszym przelewaniu krwi. Szczególnie, że przelewać nie było jej za kogo. Spora część Ainorczyków, pod nieformalnym przywództwem Evana Montjoya złożyła kapitulację i poprosiła Gabrielę Martell-de Marque, żeby przywróciła księstwu pokój. Jak wnet się okazało, krzyżowcy przeciw temu nic nie mieli, bowiem Tristan de Marque skaptował i Marrona z Mitrik, i Konrada Befelhorna, i Godwina Orakliusza. Popierał go również wzgardzony przez księcia Storma Forken Tallan, a także ainorski wywiad. Gdy Tristan i Gabriela potwierdzili, że uczynią Kościół Heironeousa religią oficjalną, na czele którego stanie Befelhorn i ogłosili, że pewien procent dochodów będzie przekazywany Kościołowi, krzyżowcy nie oponowali. Cel został osiągnięty. A "klika de Marque'a", jak nazwał ich jakiś dowcipniś przemawiała niejako z pozycji siły. Część z krzyżowców postanowiła także skorzystać z oferty Blaise'a Storma, którą ponowili Tristan i Gabriela, i osiedlić się na ziemiach Ainoru. De Marque'owie ogłosili również amnestię dla wszystkich biorących udział w wojnie Ainorczyków, nie chcąc dalszego przelewu krwi i wyruszyli w triumfalny pochód w stronę Gniewu.
W tym samym niemal czasie do Pellak wyruszyło poselstwo, w skład którego wchodził rycerski Remy de Lobau, będący najlepszą rekomendację dla Tristana de Marque, a także kilku duchownych z Kościoła Heironeousa, wysłanych przez Konrada Befelhorna, szykującego się do objęcia stanowiska arcybiskupa Ainoru, jak również grupa zakonnych rycerzy z ramienia Marrona z Mitrik. Cel poselstwa był jasny: tron Bissel był wakujący. Tristan de Marque, zdobywca Ainoru i pogromca księcia Storma, miał w rękach Tormunda, wnuka "Budowniczego". Proponował intronizację małoletniego Tormunda Storma na tron Bissel i siebie samego - lub raczej z żoną - na pozycję regenta do uzyskania pełnoletności przez władcę. Któż w końcu lepiej by się do tego nadawał? De Marque udowodnił że jest zręcznym politykiem i dobrym wodzem i przywracał Ainor Bissel, czego nie zdołał uczynić poprzedni władca. Remy de Lobau miał przekazać wszystkie te argumenty w grzecznej, lecz nie usłużnej formie. Wiózł także pismo do Jonatana Deliver, ainorskiego posła w Pellak.
Ale przede wszystkim, miał wieści dla Pierwszego Namiestnika Trybunału z kandydaturą na stanowisko Namiestnika Ainoru. Była to oferta, której rozsądny Trybunał odrzucić raczej nie mógł.

wtorek, 19 czerwca 2007

there are times...

I znów, jak Jay-Z kiedyś, mówię, że to nie może być życie. Bo to się nie trzyma kupy.
Still I gotta move on, though my heart's still torn, life gone from the womb, don't worry, if it was meant to be, it'll be - soon.
Obiadokolacja o północy, jak to często bywa. Mięso zrobione naprędce, w kilka minut, jeszcze nie z takim profesjonalnym niedbalstwem, zawodowym minimalizmem, z jakim bym chciał. CSI Las Vegas, jedzenie na kolanie, co jakiś czas rzut oka na skrypt rozłożony na stole, przyklejony do blatu rozpaczliwie, tak jak ja do studiów.
Beznadziejna sytuacja.
Oczy się kleją, ssanie w żołądku, kolejny papieros na balkonie ze słuchawkami, ze wzrokiem wlepionym w światła miasta. Bo widok mam zajebisty, panorama stoczni, ze wszystkimi dźwigami i blaskiem latarni. Stukot kół przejeżdżające pociągu, niosący się poprzez noc, aż do mojej membrany. I zmęczenie, zmęczenie straszne.
Jak b-boy, ostatni sprawiedliwy, kapitan tonącego okrętu. Niewielkie szanse, by był nim Latający Holender, raczej jak zwykła krypa. Jak uda mi się pchnąć tę całą sesję, nie mam pojęcia. To nie może być życie.
Podejrzewam, że dotknąłem piekła więcej razy niż Beanie, ale czy wrócę w życie pozagrobowym?
To akurat nie spędza mi snu z powiek, życie kryje w sobie większe zagadki.
Dla mnie przynajmniej.
Przestaję już czuć cokolwiek, mieć z czymkolwiek kontakt. Chciałbym się odłączyć, zresetować, najlepiej na stałe.
Ptaki ćwierkające o trzeciej nad ranem to wszystko dziwki. Tylko wziąć garłacz i je wszystkie wystrzelać. Małe, skrzydlate, irytujace skurwiele.

Jak woda na czekoladę, powoli osiągam stan wrzenia.

---

Mój stan ducha to:
Alabama 3 - Woke Up This Morning [Chosen One Mix]


Zaczyna robić się jasno, ja pierdolę.

poniedziałek, 18 czerwca 2007

.melancholia powrotów.

Powroty mają w sobie coś z porażki, deszczu i ostatniego papierosa. Są tak pełne melancholii, niemal nią ociekają. Siedzimy na końcu PKSa podskakującego na wybojach, zmęczeni, zamyśleni, z lekko zmrużonymi oczami.
Nachylam się za oparcie, tak żeby osłoniło mnie jak będę pił piwo. Nie wiem czy w PKSach spożywanie alkoholu jest zabronione, ale coś mi mówi, że tak. Wszyscy robią to samo.
Piwo wywołuje wesołość, uaktywnia utajone procenty z dwóch poprzednich dni. Wspominamy najśmieszniejsze momenty weekendu, przerzucamy się sytuacjami jak śnieżkami za gówniarza. A wspominać jak zawsze jest co. Głowa się kiwa, zamykam oczy i słyszę Shelter From The Storm.
Wszyscy marzą o wejściu do domu, zrzucenia bagażu na podłogę, prysznicu, kolacji i łóżku, a jednak gdyby była możliwość zmiany kursu o 180 stopni i powrotu, nikt by się nie wahał.
Powroty do rzeczywistości są niezwykle ciężkie, to jak zbyt szybkie wychodzenie z głębokości. Grozi chorobą dekompresyjną.
Weekend pod egidą Jamesa Browna i B.B. Kinga. Nie potrzeba było jeziora, bo drugie takie, a nawet większe, lało się z nieba.
W PKSie gitara, wódka z sokiem i szanty. Morze to najlepszy region świata, nikt nie ma takich pieśni i tego niepodrabialnego klimatu. Dziewczyny wysiadają, chowamy gitarę.
Wszystko pryska jak bańka mydlana. Wysiadamy z Łestem na dworcu, kupujemy po piwie, pół popcornu za ostatnie pieniędzy i idziemy wypić. Nogi same niosą nas w stronę plaży, bo to już rytuał, niemal codzienność. Przewracamy śmietniki i siadamy, otwieramy butelki. Jest sentymentalnie i melancholijnie. Miasto wydaje się nieciekawe i mdłe.
Zaduma.
I niewiedza co teraz ze sobą zrobić.

czwartek, 14 czerwca 2007

okrutny okruch życia

Kawa jest mocna i słodka, a contrario, tak jak gorzka jest letnia sesja. Z mlekiem.
Kawa, nie sesja.
Sąsiadka-szprycha wróciła. Spróbuję ją zaciągnąć do łóżka, jak następnym razem przyjdzie zapłacić za miejsce parkingowe. Co mi szkodzi.
Heroes III zamiast prawa karnego, kafle na balkonie klejące się od piwa, All Along The Watchtower, okruchy życia.
Coraz płytszy oddech, nienaturalnie skrócony i ucięty. Byle do piątku, myślę patrząc na zegarek. Unikam spojrzenia na podręcznik do karnego, ale nic z tego. Przyglądamy się sobie, mierzymy się wzrokiem. Jestem twardy, przetrzymuję skurwiela. Nie ze mną te numery, cegło. Twoje pół tysiąca stron nie robi na mnie wrażenia, jestem jak Eastwood w dolarowej trylogii. Książka flaczeje, kurczy się w sobie i chowa się głęboko w okładce. Jak ślimak.
Ale wiem, że to półśrodek, że jeszcze tej nocy skurwiel wygra. Bo to nie zależy już tylko ode mnie.
Miko Miyazaki nie żyje. Szkoda, że tylko Miko.
Mia Wallace nie musi umierać na trawniku, żebym miał przejebane jak bąk. Literally.
Nie tak jak Vincent co prawda, ale zawsze, kurwa, jednak.
Wszystko płaskie, kiczowate i znajome, jak Wolfenstein 3D.

Co naprawdę powiedział joker do złodzieja?

czwartek, 7 czerwca 2007

Simple Twist of Fate

BLVD, Odsłona #1

Jednak według większości opowieści wszystko zaczęło się na nadmorskim bulwarze, rozciągającym się niczym wstęga wzdłuż wybrzeża. Podczas burzy fale wściekle tłukły o betonowy mur, przy lekkiej bryzie widać było tójkątne żagle jachtów leniwie krażących po zatoce. Na licznych, oddalonych od siebie ławkach przesiadywali młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni. Bulwar był miejscem schadzek i randek, szczególnie o zmierzchu, gdy zachodzące słońce kryło się do połowy w morzu, nadając tafli pastelowe odcienie.
Właśnie jednego z takich wieczorów się poznali. On siedział na schodach, w kurtce z postawionym kołnierzem i włosami zwichrzonymi przez wiatr, w tym dziwnym stanie świadomości, w jaki wpędza intensywne picie przez kilka dni z rzędu, gdzieś między jawą a snem. Gdy siedział tak w białych sportowych butach, z papierosem przyklejonym do wargi, martwo wpatrujący się w beton pod stopami, wydawał się niemal ułudą. Blada, przepita i przećpana apoteoza obojętności i apatii.
Ona nadchodziła od strony licznych knajpek wyrosłych na sezon jak grzyby po deszczu przy uczęszczanym bulwarze. W sukience odsłaniającej kształtne łydki i w plisowanej bluzce, cicho stukała obcasami.
Stuk, stuk, stuk.
Gdy zrównała się z nim, przystanęła. Choć stała niemal na wprost niego, nie podniósł głowy. Kontemplował beton.
- Przepraszam, masz papierosa?
Głos miała wibrujący, trochę chrapliwy, z rodzaju tych, które niosą ze sobą słodką obietnicę. Tym razem jednak przebijało z niego zdenerwowanie.
Z niepokojem zauważył, że prawy but był brudny. Poślinił palec i potarł, usiłując zetrzeć plamę. Bez skutku.
- Mam.
I to wszystko. Zadnego gestu, żadnego słowa więcej. I wciąż martwe wpatrywanie się w stopień.
- Poczęstowałbyś mnie?
Jakaś część jego umysłu mówiła, że jeśli zamknie oczy, to ten natrętny głos da mu spokój i umilknie. Podniósł głowę i ze zdziwieniem zlokalizował źródło głosu. Zobaczył szczupłą twarz o delikatnych rysach, obramowaną lokami, których kolor zatrzymał się gdzieś pomiędzy czernią a ciemnym brązem.
Znużonym ruchem wyciągnął z kieszeni paczkę, otworzył i wyciągnął w jej stronę. Wyjęła papierosa i nachyliła się, gdy szukał zapalniczki. Gdy wstał, żeby jej odpalić, odezwały się wódka, haszysz i pięćdziesiąt godzin bez snu. Zemdlał.
Ona zadzwoniła po pogotowie.
Potem byli razem.


Jakiś czas.

środa, 6 czerwca 2007

Did they get you to trade your heroes for ghosts?

A jednak się domyśliłeś. Myślałem, że jesteś już na to za stary - że wolisz hodować kurczaki i ciułać grosze...


Yesterday's New Quintet - Bitches Brew.
Uwierzysz?

poniedziałek, 28 maja 2007

Niedziela, Wielki Kack, 12:00 na tarczy

Plamy po różowym szampanie na białym t-shircie, lepiącym się do pleców. Z nieba leje się żar, siedzimy na torach, głowy ciężko się kiwają, alkoholowy oddech, syndrom dnia poprzedniego pulsujący nawet w koniuszkach palców. Zimny Redd's pity na kaca, pienistą strugą wlewany do gardła, gaszący pragnienie. Pusty portfel, ostatni papieros, wychodzenie z kaca na opuszczonym dworcu, nogawki spodni podwinięte do połowy łydki.
Bosonodzy Ninja z Zapomnianego Dworca.
Prawdziwe middle of nowhere. Czas tutaj biegnie zupełnie inaczej, zwalnia, staje się lepki i senny. Raz na kilka godzin po rozgrzanych szynach sunie anachroniczny pociąg-widmo, Niebieski Szynobus zatrzymujący się raz na 350 lat.
W oddali, skrajem lasu posuwają się trzy białe postacie. To Hendrix, Morrison i Janis Joplin, w szatach liturgicznych, niosą Graala. Nikną pomiędzy gałęziami, pojawiają się kilkanaście metrów dalej, jak migająca biała plama. Daję głowę że gdzieś przed nimi skacze przez las pierdolony jednorożec. Wierzchem dłoni ocieram kroplę potu z nosa i biorę łyk piwa.
Czas przestaje mieć znaczenie, tak jak i wszystko.
Siedemnaście razy na godzinę myślę o wyjeździe nad jezioro.

Aleksander Borodin był bardzo roztargniony. Pewnego razu wychodząc z domu, zatknął w drzwiach kartkę z napisem: "Wrócę za godzinę". Po jakimś czasie wrócił, zauważył ową kartkę i powiedział:
- Jaka szkoda! Znowu go nie zastałem! - po czym usiadł na schodach i czekał na samego siebie.

poniedziałek, 14 maja 2007

Do you know my world, do you know my kind?

"Well, I've been to the mountain, and I've been in the wind
I've been in and out of happiness
I have dined with kings, I've been offered wings
And I've never been too impressed..."

Brzmi jak moje credo, prawda? I chyba tak jest.

Siedzę na balkonie, pogoda jest zajebista. Gorąco, świeci słońce, lato pełną gębą, choć to dopiero maj. Zaciągam się papierosem, przeglądam notatki z prawa cywilnego. Jutro kolejne podejście do egzaminu, a dopiero teraz zaczynam się uczyć. To i tak zajebiście jak na mnie - zacząć przed północą? Piję kawę, oczywiście bez mleka, bo nikomu nie chciało się ruszyć dupy do sklepu. Mi też się nie chce. Na zmianę odsłuchuję "T.R.O.Y.", "On My Balcony" i remiks "The World Is Yours", mój maturalny numer. Zawsze wprawiają mnie w dobry nastrój.
Pogoda jest taka, że przypominają się powroty z Sopotu z Ryndą i Bartkiem, jak piliśmy wódę w gejowskim klubie do ósmej rano, wtedy jak przyjechał ambulans i policja i jak Rynda wylądował na komendzie, a potem krył się na dachu przed policją. Nie nastraja to za bardzo do nauki, tym bardziej, że nie jestem rześki i świeży.
Weekend mnie rozciągnął i wyprał, znów czuję się rozmontowany. Marzę o położeniu się z piwem na jakiejś łączce i chilloucie, ale chuja tam. We don't need no education, ale co zrobić?
Opalam się więc na balkonie ze skryptem i staram się nie zasnąć.
Focus, motherfucker. You need to focus.

sobota, 12 maja 2007

Gdybym miał być jakimś albumem, byłbym Illmatic'iem.

Kastor de la Fere jest geniuszem. Podejrzewam, że jest to najbardziej zbliżony do ideału bohater literacki - i dlatego mnie przerósł. Jest wszystkim, czym zawsze chciałem być i nie ma absolutnie żadnych wyrzutów sumienia. Rozterki i dylematy moralne po prostu do niego nie pasują, choć jest to niesamowite. Przecież to spłyca bohatera, prawda? Jasne, kurwa, i to jeszcze jak. I właśnie w tym przejawia się geniusz Kastora. Jest prosty, a jednak wielowymiarowy. Nie mogę powiedzieć, żebym to ja go stworzył. Na pewno nie w większym stopniu niż on mnie.
Kastor jest Hendrixem. Jest Dylanem, Madlibem, Yossarianem, Hollidayem i Pursewardenem, jest Wu-Tangiem i Rootsami, jest Gwiezdnymi Wojnami, jest Nowym Jorkiem, THC i burbonem, jest Tomem Waitsem ze szpadą, jest Złotem Dla Zuchwałych bez happy-endu, jest pierwszym Radioheadem, jest Nevermind Nirvany, jest Illmatic'iem, jest "Charlie Don't Surf", Brando i Bogartem, Pacino i Claptonem, jest jak Kind of Blue i Bitches Brew, jest Love Supreme, jest Felą, Elliotem Nessem, Tonym Montaną i Michałem Aniołem, jest jak ostatni krzyk wolności, jak Coca-Cola, jest wszystkimi rasami i archetypami w jednym człowieku. Jak pies na detoksie, jak proza Hemingwaya, jak Aleksandria, historia człowieka, jak fizyka kwantowa, jak zimne piwo w upalne popołudnie, joint w deszczu, jak gol zza pola karnego, jak Eric Cantona, jak dzieci słońca. Jest.
Jest mną.
Tobą.
Każdym z nas.

piątek, 11 maja 2007

Keep it on and on and on and on...

Leżę na łóżku z rękoma pod głową i patrzę w sufit. Ze słuchawek sączy się jazz, wszystko mam w dupie. W pokoju jest ciemno, duszno, wszystko śmierdzi papierosowym dymem i alkoholem. Rozsunąłbym zasłony i otworzył okno, ale nie chce mi się wstawać. Kac-katharsis. Czuję się kompletnie wyprany, jestem monumentem obojętności. Spodnie leżą na biurku, kurtka leży na podłodze, jeden but stoi na półce z książkami, drugiego z łóżka nie widać. Taki moment, że wszystko mnie serdecznie pierdoli. Wiem, że za parę godzin mi przejdzie, więc cieszę się chwilą. Bitches Brew. Sufit jest beznadziejny. Płaski, biały i jakiś taki, kurwa, nijaki. Utożsamiam się z nim. Myślę, że możemy się zaprzyjaźnić. Sufit egzystuje w jednym czy w dwóch wymiarach? Zastanwiam się jakby się czuł, gdybym to ja był nim, a on mną. Pewnie też by leżał ze słuchawkami na uszach. Wymyśliłem zgrabny epigramat: "Jak sufity chłoną jazz? Wcierają sobie."
Zjebany, co?
Zresztą, to chyba nie jest epigramat, ale nieważne.

środa, 9 maja 2007

And I never worry - now, that is a lie

Kurtka z postawionym kołnierzem, co - jak lubię myśleć - mnie w pewien sposób definiuje, chodnik pod podeszwami zdartych białych sników. Lubię ten klimat, takie połączenie samotności, refleksji, smutku i szczęścia. Idę powoli bulwarem ze słuchawkami na uszach, niebo ma tę samą barwę co morze, utrafiłem idealnie. Nie słyszę ludzi, odcinam się od świata, Red Hoci, Sage Francis i Massive Attack pozwalają mi oczyścić umysł, skupić się na sobie. Zaciągam się papierosem, dym lekko gryzie podrażnione gardło, spluwam przez murek na obrośnięte mchem kamienie, rytmicznie omywane przez morskie fale. Telefon zostawiłem w domu, po raz pierwszy od lat. Dystansuję się. Przełączam na Dusty Springfield, lekko się uśmiecham, bo Sage mnie trochę zamulił. Nie chcę myśleć, analizować i się zastanawiać. Chcę się wyłączyć, odprężyć, taki swoisty un-plug. Co ma być to będzie, tak do tego podchodzę - przynajmniej w tym momencie. Zaczyna się Illmatic, ale kręcę głową, wyrzucam niedopałek do śmietnika, przysiadam na murku i przełączam. Nie tu i nie teraz, zmieniam klimat. Szybka adaptacja do Pete Rocka i CLa, roztapiam się w dźwięku. Opieram się łokciami o murek, patrząc na morze. To moja ulubiona pozycja, zawsze tak palę na imprezach. Wyciągam z kieszeni papierosa, odpalam, wypuszczam nosem kłąb sinawego dymu. CL mówi "deep down you know I'm really just one woman man". Pewnie tak. Zrywa się wiatr, zapinam kurtkę i idę z powrotem. Doo Rags nie skipuję, kupuję browara, bębnię cicho palcami o blat stołu i kontempluję morze. Przez moment myślę, że jestem Hemingwayem, ale wrażenie znika niemal od razu. Kretyni wydzierają się pijąc piwo na plaży, zwiększam woljum. Szorty, takie same bluzy, czapki z daszkiem, ale nie chce mi się z nich śmiać. Znów robię głośniej, odnajduję się w Under The Bridge. Raz, drugi, trzeci, czwarty. Niebo zaczyna nabierać zróżnicowanych barw, dopijam resztę piwa i gaszę papierosa. Zbliża się wieczór, robi się chłodno. Wkładam ręce do kieszeni i wracam do domu. Black Thought szaleje na majku, uwielbiam gościa.
Zimno, wieje, robi się ponuro. Wyrzucam niedopałek i gaszę go pod butem. Wskazówki na tarczy wskazują dziewiątą pi-em.

wtorek, 8 maja 2007

Sky's the limit so you know I'm gonna rise and shine

I gotta do my thing, I'm kinda getting a little tired of all that's hidden
That's the reason I'm a speak my mind, keep from going insane
Why, why, why, why, why, why?
Leci właśnie na repeacie. Zakochałem się w tym numerze, chociaż wcześniej nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Rootsi miażdżą, aż się nie mogę doczekać Open'era.
Wszystko mi przeszło, czuję się naprawdę nieźle. Stałem z papierosem na balkonie, słuchałem "Why", krople cicho bębniły uderzając w dach. Lubię deszcz. Jest nostalgiczny i melancholijny, a jednak zawsze potem wychodzi słońce. Drugi utwór, który ostatnio strasznie katuję, to "Teardrop". Po latach znów mnie zauroczył, jak ja pierdolę.
W sumie przez ten deszcze przypomniało mi się Taize, nie wiem czemu. Przecież to było tak dawno temu.
Coś tam w sumie piszę jako tako. Nie jestem zadowolony, ale nigdy do końca nie jestem. Za dużo książek w życiu przeczytałem, żeby być dumnym z tego, co piszę. Kwestia, kurwa, pokory.

"Before the dark times, before the Empire..." :D

niedziela, 6 maja 2007

I can feel the city breathing

Situation gets clear.
I can't help it. Or won't - but in the end does it make any difference?
Cytaty są zajebiste - niezobowiązujące i tak naprawdę nic nie znaczą. Chyba.
Jutro znów na uczelnię, ja jebię.
Life used to be a lot of easier, y'know? Simple, lemme tell you that.
Hey, you know, everybody's been talking about the good old days, right? Everybody "the good old days"...
K.U.R.W.A.

you - the love my life.

Till my veins go cold.
Chce mi się śmiać. Tak bardzo, że nie wiem co zrobić. Niesamowite.
Pete z CLem zajebiście dają radę na żywo, szczególnie w T.R.O.Y. Sampel z Jefferson Airplane za każdym razem mnie rozwala. Tego, bracie, nie przebijesz, jak powiedział Lemuel do Pata.
So oh so funny.
Jutro sobie obejrzę jak Newman jeździł na rowerze, a potem nie wiem co. Teraz papieros, prysznic i kimono.
Było śmiesznie. Dzień jak co dzień, w sumie.

No longer a grown-ass kid. No longer.
(Pepper Longer?)

wtorek, 1 maja 2007

The rejected stone is now the cornerstone.

Co za stek bzdur... I ja to wszystko napisałem? Głupota rodzi się w przysadce mózgowej czy w jelitach? Ciekawe zagadnienie, jak by nie było.
Nowadays sounds silly as hell.
Wczorajszy flashback przebił wszystkie inne. Stojąc na balkonie czułem zew chodnika te dziesięć czy więcej metrów niżej. W sumie chuj wie, ile to jest, bo nigdy nie miałem miary w oku. Odpędziłem od siebie ponure myśli, wyrzuciłem niedopałek i wróciłem do domu. Pisałem jakieś bzdury, jak położyłem się spać powoli świtało.
Wódka z grejfrutem to kiepski substytut szczęścia. Moje szczęście jest gdzieś daleko stąd, sam dobrze nie wiem gdzie. A może to zwykła mrzonka? Pewnie znów coś mi się wydaje, jak wiele razy do tej pory.
Znów miałem wykręcony sen, w mniej więcej tej samej obsadzie. Teraz nie byłem Jedi w Dolinie Królów, nie chodziłem po jerozolimskich knajpach, za to walczyłem za króla, a raczej królową, Szkocji. Konkret. Kradłem Anglikom tarany, a królowa mieszkała w bloku. Sci-fi.
"No regrets" to najdurniejszy tekst ze wszystkich.
Regrets, regrets, regrets.
Czas wyjść z impasu.

niedziela, 29 kwietnia 2007

All I want to do is sit here on my balcony...

Nudzę się. Nudzę się tak strasznie, że aż mnie zęby bolą. Przejebany feeling, bo wiem co oznacza. Nie miałem tego już od bardzo, bardzo dawna. Słucham zamulastej muzyki, Flunk, DeGraw, etc. Co gorsza wiem, że czegokolwiek nie będę robił, gdziekolwiek nie pójdę, będę tylko zabijał czas.
I sam nie wiem, co się dzieje. Czy tak zawsze było czy to tylko alkohol. A może naprawdę coś się dzieje? Nie wiem i wkurwia mnie to, i rozstraja. Zawsze ten sam dylemat, tyle że zawsze w nieco innym wydaniu. Szczególnie w tej sytuacji.
Na balkonie, kawa Davidoff i papieros Davidoff. Wszyscy wyjechali, w domu pusto. W moim pokoju zalega sterta ubrań, przesiąkniętych papierosowym dymem. Nic mi się nie chce. Dziś nie piję - przynajmniej tak sobie założyłem. Wczoraj się czułem jak gówno. I need a day-off. Od dwóch prawie tygodni piję codziennie. Dość destrukcyjnie to na mnie wpływa. A w sumie wystarczyłoby żebym dalej miał wszystkich w dupie i nie byłoby problemu. Chociaż, kto to, kurwa, wie.
Chyba czas zrobić krok naprzód. Lub raczej kilka kroków, w różnych sprawach. Keeping the motion, jak u Krusha. Bo póki co stoję w miejscu.
Krush. Crush. On. You.
Archiwum gg to zajebista sprawa. Moje gadki z Marcinem to materiał na książkę, chociaż w rozmowach z Ice'em leciały takie teksty, że się popłakałem ze śmiechu przy lekturze. Taki flashback, że ja pierdolę. Nie pamiętałem już tego wszystkiego. Nooekstra.
With the blue moon in your eyes.
I've got my reasons just to get by, what the fuck.

niedziela, 22 kwietnia 2007

Life goes on and on and on...

Czasem mam ochotę kogoś zabić. Brutalnie, krwawo wytłuc życie, tak żeby móc się sadystycznie wyżyć. A po chwili sobie myślę "Ee, napiłbym się piwa". I wszystko przechodzi.
Bo tak jest. Zycie zapierdala, nie zważając na nic. Nie żebym to jakoś szczególnie przeżywał, ale to trochę chujowe. Swiat na ciebie nie czeka - i na pewno nie skończy się kiedy umrzesz. Taki lajf. Hemingway potrafił zatrzymać czas. Na papierze zawsze łatwiej.
Teraz żałuję, że zawsze uciekałem z kadru, mówiąc że jestem niefotogeniczny. Oglądasz album i mało gdzie jestem. W sumie zawsze miałem wyjebane, ale trochę szkoda. Naprawdę mam mało takich pamiątek. Mam naprawdę zajebiste memory lane i często wysuwam szufladę w mózgu i wspominam, jak jakiś wiekowy dziadyga. Słuchawki na uszach, papieros, jakiś dobrze znany utwór, który sam wywołuje obrazy z pamięci, taki ekstrastymulant. Nic mnie wtedy nie obchodzi. Jakbym na nic nie czekał. Czasem też chciałbym mieć siedemdziesiąt lat, siedzieć na ganku i mieć wszystko gdzieś. Bo wszystko już usłyszałem, wszystko zobaczyłem, przeżyłem wszystko co można przeżyć. Ale szybko mi przechodzi.
Smutne jak dupa.
Pijackie wspomnienia, z kilkoma zaledwie zdjęciami i niemal żadnym filmem. Inna sprawa, że prawie na każdym zdjęciu wychodzę beznadziejnie, jak bym był pijany. W jakichś takich głupich momentach strzelają mi fotki. Ale potem patrzysz na zastygłe twarze i magię chwili zamkniętą w zdjęciu i myślisz "Taa, to było, kurwa, coś... Pamiętam jak...". Jak na reklamie MasterCard. Priceless.
Nie jestem zadowolony. Chyba w ogóle. Pewnie, kilka rzeczy wywołuje uśmiech zadowolenia na twarzy, ale reszta... Szkoda gadać.

sobota, 21 kwietnia 2007

If I could only turn back the clock to when God and her were born...

Mając dwadzieścia lat czuję się tak samo jak przedtem. Nie za dobrze w tej chwili. Przez ostatni tydzień miałem zajebisty humor, do wczoraj. W sumie nic się nie stało, ale jakoś dziwnie się czuję. Wstaję rano, zastanawiam się czy Lucas w końcu będzie z Peyton i nad innymi sprawami o znaczeniu żywotnym. Bardzo twórczo. Dzisiaj odpaliłem sobie kilka scen z Henryka V i Branagh to jednak mistrz. Najlepsza przemowa ze wszystkich dramatów i jeden z najlepszych monologów w dziejach kina. Chyba tylko Tony Montana miał lepszy, zataczajac się po pijaku i waląc prawdę prosto w oczy - tak jak ona się nie sprzedaje. No i Norton kończący brawurowy speech słynnym "fuck you too, Monty".
Znów sięgnąłem po Durrella. Najlepsza książka jaką czytałem, a trochę ich było. Kwartet nokautuje wszystko i wszystkich, nawet Diunę i Hemingwaya. Wiem już, kim była moja Melissa i Justyna, ale kim jest Clea? Mogę tylko marzyć żeby napisać coś choćby o dwie klasy niżej. Pomijając wszystko inne, Pursewarden to jedyny zdrowy psychicznie skurwiel ever, obok Yossariana. I koniec końców, Pursewarden umiał gasić wszystkich jednym celnym zdaniem. Niczyj bełkot nie był równie zrozumiały i równie błyskotliwy co jego. Chyba tylko Wilde miał więcej genialnych bon-motów.
Nie ma mistrza nad Dylana. Jeśli chcesz się upić na smutno, Dylan nie ma sobie równych. Stary, dobry Bob, majestic melancholy minstrel (triple M!). Hołduje zupełnie czemu innemu niż ogół - tak niewiele słów, a tak wiele znaczą. I wish I could so.
Współczuję i zazdroszczę Kastorowi. Szczęśliwie nieszczęśliwy skurwiel.

Lajn nad lajnami:
Albo puszczę jej swoje bity i ona powie, że są zajebiste. A ja myślę "No co ty dziwko, przecież są chujowe, nawet ich nie słuchasz".

piątek, 20 kwietnia 2007

You're such a beautiful freak...

2Mex daje radę. Gloria Was A KROQer jest cokolwiek śmieszne, ale fajnie się słucha. Dlatego such a Beautiful Freak. Aha.
Akuma i Factor wsamplowali AZ - fajnie, co? "Life's a bitch" i wszyscy wiedzą o co chodzi.
Wkurwiłem się, bo miałem taką ochotę pojechać nad jezioro, usiąść przy grillu i wódce, pograć w bilard, leniwie wyciągnąć się na pomoście z zimnym browarem, może połowić ryby. A tu chuj. Pierdolony czynnik ludzki.
Poza tym znów mam to dziwne, trochę głupie, uczucie.
No i przestaję pić. Przestałem mieć ochotę.

Nie lubię czekać na coś. Wolę nie czekać już na nic.

Powinienem coś napisać, ale nie mam ani chęci, ani sił.
Po chuju.

niedziela, 15 kwietnia 2007

It's been hell of a year

Nie cierpię pogrzebów, zresztą nikt ich nie lubi. Zawsze się wtedy zastanawiam, kto będzie niósł moją trumnę i tak dalej. Ciekawe czy będzie mi to robiło jakąś różnicę.
Staliśmy na cmentarzu, w ciemnych garniturach nagrzewających się od słońca, w takim nieświadomym pastiszu Ojca Chrzestnego, bo byliśmy Ewie to w jakiś sposób winni. Jesteśmy. Nie potrafię sobie radzić w takich sytuacjach, bo wiem, że słowa nic nie zmienią, toteż milczę i wychodzę na głąba.
Siedzieliśmy z Cardim w parku, na Korei, paliliśmy i dyskutowaliśmy. Liceum było jednak o niebo lepsze, bez porównania. W garniturach, pod krawatem, nie pasowaliśmy do okolicy, do ludzi i w ogóle do tego miasta, tak jak nie pasuję do żadnego z miast. Prawdopodobnie jak każdy z nas.
Może i Goethe rzeczywiście pisał na kacu, mi dość ciężko. Łeb mnie napierdala, nawet najlżejsze zmarszczenie brwi powoduje eksplozję. Ale spoko, przechodzi mi. Znów wróciłem do domu o piątej, choć planowaliśmy powrót o północy. Ale nie narzekam, śmiesznie było. Ostatnio rzadko kiedy jest śmiesznie, szczególnie na tej smutnej jak pizda uczelni.
Idę breakfast machniom, kawa, papieros i albo któreś Star Wars, albo Henryk V.
No co poradzisz?
No nie poradzę.
No nie poradzisz.

niedziela, 1 kwietnia 2007

Walk around town like a hoodlum with a knife

W drodze powrotnej do domu podśpiewywałem sobie Sucker MC's. Jest nieźle.
W knajpie Mars gadał z jakimiś Kaszubami, a potem założył się o sto browarów, że wciągnie dwadzieścia ścieżek tabaki jedna za drugą. No i się porzygał.
Ale i tak wszyscy umrzemy, więc co to za jebana różnica?
Co dwadzieścia kresek to nie jedna, jak brzmi kaszubskie przysłowie.
Mimo wszystko wieczór na plus. Dzień w sumie też. Strejndż ło-orld.
Nic mi się nie chce pisać, więc idę spać.
Myślę, że sobie jeszcze Lefonka posłucham or what.

"spread love 'cause it's the Brooklyn way..."

A Liroy z nimi nagrał track... Strejndż ło-orld beskidó.

Ice ma last.fm, aha aha.
No nic.
Idę w kimę.
Co za chujowe rzeczy napisałem. Za stary się na to wszystko robię.

May the Force be with you.

wtorek, 27 marca 2007

I don't know.

Diamondy są wieczne, beskidó.

Rynda miał znowu przypał, taki przezajebisty. Nie wiem jak on to robi. Chyba je generuje albo co. Nie wiem.
"I się wkurwiłem, bo sobie kupiłem taką wielką kiełbasę..." :D

A tak poza tym to nic mi się nie chce tu pisać i w ogóle. "W ogóle" to dobry zwrot. Muszę zacząć go używać, żeby podkreślić wagę wypowiadanych słów, np: "pierdolę tę uczelnię i w ogóle".
Konkret, co?

Idę spać.
See-you-nara.

środa, 14 marca 2007

Don't think twice, it's all right

we never did too much talking anyway
so don't think twice, it's all right...


and I said - what about "Breakfast at Tiffany's"?


but I know you just don't care. I know you don't, motherfuckers.


PS: Przestałem śpiewać Light My Fire.

Dzień really taki-se.

scenka rodzajowa
aula wypełniona ludźmi, przedwcześnie posiwiały profesor stuka długopisem w rzutnik i mówi nie wiadomo o czym
w drugiej ławce siedzi dwóch gości

- Ty, wpisujemy się na tę listę?
- No kurwa... Nie po to szedłem taki kawał, żeby nie mieć obecności.
bierze listę, pisze liczbę 65, stawia kropkę i pisze "Prosiaczek"; obok, w kolumnie z podpisami, rysuje świnię w t-shircie
podaje listę i długopis sąsiadowi z lewej, ten dopisuje kolejny numer i pisze "Kubuś Puchatek", ostro, zamaszyście, obok baryłka miodu z napisem "HUNNY"
rozglądają się po sali pełnej nieznajomych twarzy
- Co to za przedmiot jest?
- Chuj wie.
- A co za wydział?
- No Oli i Agi.
- Zarzadzanie?
- Coś w ten deseń.
- Aha. Co za dziwni ludzie.
ten z lewej zagina kartkę i robi z niej samolot; wykładowca urywa w pół słowa i patrzy na demiurga
- Mogę w czymś pomóc?
(nie przerywając składania samolotu) - Dziękuję, poradzę sobie.

minutę później

- Stary, idziemy stąd. Minęło już dziesięć minut. To był głupi pomysł, żeby iść z nimi na ten wykład.
- Racja.
wstają, zakładają kurtki; profesor znów przerywa
- Rezygnujemy?
- Ano tak. Kiepska atmosfera.
- Cieszę się.
- Nie tak jak ja.
wychodzą

dwie minuty później, na papierosie przed budynkiem
- Nawet nie usłyszałem, że dostałem esemesa.
wyciąga telefon
siostra: "co robisz na naszej uczelni?!"
- Moja siostra tam była? Kurwa, wracam się z nią przywitać.
- Chodź, idziemy. Przyjdziemy za tydzień.
- Dobra. Kubuś i Prosiaczek muszą mieć obecności na wykładach.

poniedziałek, 12 marca 2007

Trzy Picassy przed śniadaniem

Nie wiedzieć czemu wahałem się dość długo, zanim znów sięgnąłem po Steina. Ręka zamarła w połowie drogi do półki, myśl "może coś innego?" Nie chciało mi się czytać, uporządkowany ciąg liter kojarzy mi się z Markiem, Doliwą i całą resztą pedałów ze środowiska prawniczego. Zresztą czwarta na zegarze to nienajlepsza pora na szukanie książki do czytania.
Jednak strzał w dziesiątkę. Albo i nie, bo już wiem, że nie chcę być prawnikiem, nie w tym życiu. Wystarczy mi Montmartre. Nie lubię francuskiego, nie lubię Francuzów, ale lubię Paryż. Znów z sykiem otworzyć piwo, pociągnąć łyk, otrzeć kropelki potu z czoła, pod Łukiem Triumfalnym.
Ale książka dokonała cudu. Absolutnie nieprzyswajalna dla konsumpcyjnego chlewu, zaczytanego w bestsellerach wykreowanych przez media. Montparnasse wycieka z papieru, czuć woń akwareli, skwar na marsylskim tarasie podczas codziennego aperitifu. Bo każdy jest trochę marszandem, i filistrem, i artystycznym abnegatem.
Znowu olałem zajęcia, jutro zaliczam angielski. Ponoć. Jutro też spotykam się z Olą, również ponoć. Zrobiłem sobie minimalistyczną jajecznicę, bo nie chciało mi się schodzić do sklepu i wyszedłem na balkon zapalić. Z odbicia w szybie spoglądał na mnie smętny, nieuczesany i nie ogolony gość, z papierosem w kąciku ust. Ja.
Pogoda bajkowa. "T.R.O.Y." w słuchawkach, słońce grzejące w twarz, prawie-lato. Powinienem kopnąć się na dół, do centrum, przejść się bulwarem, położyć się na plaży, ale nie chce mi się. Nie samemu. Plus jest taki, że coś się krystalizuje w mojej głowie, jakaś mgławica wzruszeń o nieuchwytnej jeszcze formie. Jak zwykle mam problem z osadzeniem tego w jakichś realiach, bo a nuż wykorzystam to źle? I później uświadomię sobie, że pasowałoby to jak ulał do czegoś innego, jak ostatni element układanki, dopełniając całości obrazu. Albo to zwykły bullshit, którym próbuję usprawiedliwić swój marazm.
Wciąż myślę o wydawnictwie, ale chyba bardziej jako o kuszącej wizji, niż planu możliwego do zrealizowania. Marcin pewnie założy wytwórnię, prędzej czy później mu się uda, a ja będę mówił, że i tak by się nie udało.
Rickiem Blaine'em już nie będę, ani Durrellem, ani Holliday'em.
Ale mogę się napić. Niech Cardi zrobi tę imprezę, żebym mógł poszydzić z ludzi i poczuć się jak w liceum. To ostatnio jedna z moich największych pasji, flashback. Rozpaczliwe chwytanie doznań, niemal nieuchwytnych, odświeżających wspomnienia. na bardzo krótką chwilę umożliwiających podróż w czasie. Smak papierosa, zapach kawy, sos pomidorowy jak w Gdyniance, promyk słońca drażniący zmrużone oczy.

Ostatnio chce mi się pić, ale nie chce mi się rozmawiać z ludźmi. Idąc gdziekolwiek jestem wystawiony na bombardowanie tym gównem, które wypływa z ich ust. Mdłe to i nijakie. "Słowa, słowa, słowa."

Chciałbym móc utopić cały świat w szklance burbona, przy Waitsie.

Acknowledgement - Resolution - Pursuance - Psalm

Monday finds you like a bomb, it's been left ticking there too long

Yesterday's New Quintet na odsłuchu i zastanawiam się, gdzie się podziały tamte prywatki. Dziś dowiedziałem się skąd wracali Litwini, tak po wajdelocku. Locku. Locke był chujem, bo wymyślił te bzdurne teorie, których musiałem się nauczyć na egzamin u dziekana. I tak się nie nauczyłem, a kurwa zdałem. Ile może zdziałać jedna wizyta w klubie golfowym?
Ujebałem egzamin z cywilnego i spaliłem fajka w minutę. Taki wkurwiony byłem. Do końca mi nie przeszło, bywa. Czemu picie tłumi uczucia, a nie pozwala zapomnieć?
Nienawidzę poniedziałków, całym moim czarnym, bolącym od alkoholu i nikotyny sercem. Poniedziałek wyznacza wirtualny początek nowego cyklu, dowodzącego cykliczności i powtarzalności wszystkiego w naturze. Tydzień przetykany kilkoma piwami i wizytami na uczelni, tydzień nudny jak flaki z olejem. Wypełniony "cześć-co-ciebie-słychać" i "jak-tam-weekend", z milczącym "spierdalaj-gamoniu" z mojej strony. Kiwam głową, zaciągam się papierosem, czując znajome ssanie w żołądku, jakie wywołuje papieros na pusty żołądek, chwilę po wyrwaniu ze snu. Muszę się ostrzyc bo wyglądam jak Jamiroquai or sth. Po tygodniu przychodzi weekend, nieuchronnie związany z alkoholem, bo jakże inaczej. Upić się a napić dla smaku - jeden chuj. Bo to nie jest picie, to picie boskie. Niedziela w nocy zawsze ma smutcholijny posmak, ten wieczorny papieros przy dźwiękach wyrwanych kleszczami z ciała zmalterotowanego artysty i wrzuconych na nośnik.
I tak to się kręci. W przyrodzie nic nie ginie, oprócz piwa na domówkach, forsy i papierosów.
Zapał twórczy ginie, wiem to. Codziennie przymierzam się do napisania dalszego ciągu, poskładania tego wszystkiego do kupy, ale nie sposób tego ogarnąć. Biedny skurwiel Kastor wiedzie żałosną półegzystencję na papierze, porozdzierany na dziesiątki zeszytów i notesów, czekając aż ktoś go zlepi w jedną całość, jak Fisza.
Tak to się kręci, jak rollercoaster z filmów trzeciej kategorii.
Papieros.