sobota, 18 sierpnia 2007

opowieść o Malinowym Ogrodzie

Bardzo ciężko jest mi ustać na nogach, głowa pulsuje tępym bólem, jestem odwodniony, który to już raz? Poluzowuję kołnierzyk, wypijam lampkę szampana jednym haustem, uśmiecham się do rodziny i podchodzę do kelnerki. Strzelam z flesza uśmiechem nr 1, tym zarezerwowanym dla kobiet, których nigdy więcej nie zobaczę, ekspedientek, kasjerek i właśnie kelnerek i wskazując na kieliszek pytam czy mogę wymienić pusty na jego pełnego kuzyna. Młoda dupa, uśmiecha się i podaje mi z tacy kolejną lampkę. Biorę dwie, odwracam się i wypijam na raz, od jednego przechylenia.
- Też sobie nie radzisz z życiem, co? - zagaduje mnie ulubiona kuzynka, starsza o paręnaście lat.
- A kto z nas sobie radzi? - odpowiadam trzaskając kolejny kieliszek.
Szampan stawia mnie trochę na nogi, jestem jako tako w stanie funkcjonować. Żołądek zaczyna powoli działać. Noc była ciężka, jak każda w tych czasach.
Cały klan zebrał się na spotkaniu, zjechali się z całej Polski. W garniturach i letnich sukienkach perorują o wszystkim i niczym, prawdziwe konsylium specjalistów w każdej dziedzinie. Ale zmieniłem się, widzę to, bo wtrącam się do rozmowy, opowiadam jakąś historię, zabawiam ludzi. Spoważniałem, tak mi się wydaje.
Na stole nie ma już żadnego alkoholu, a mnie dręczy kac-zabójca.
Ale przynajmniej się staram.

Brak komentarzy: