środa, 27 czerwca 2007

shelter from the Storm, part II

- Jak zginął? - gwardziści zdumieli się słysząc w głosie Tristana de Marque jakąś bolesną, cichą nutę. - Kto...
Twarz byłego kondotiera nie wyrażała żadnych emocji, ale ciemne oczy lśniły złowrogim, matowym blaskiem, gdy w ciszy przypatrywał się leżącemu na marach Blaise'owi i sześciu rycerzom wokół jego ciała.
- Żaden człowiek nie może się tym poszczycić - odparł Brayden po dłuższej chwili milczenia - Ktoś wraził mu włócznię pod żebra, ktoś inny trafił go z łuku. Raz.. Drugą strzałę odbił.. Odbił w locie i dopadł strzelca. Nikt więcej nie odważył się strzelić. Otrzymał jeszcze kilka ciosów, ale żaden nie zdołał go powalić.. W końcu jednak.. Krew lała się z niego strumieniami, panie.. Gdy w końcu padł, był już blady jak wapno...
Zatopiony w rozmyślaniach de Marque nie zwracał uwagi na schodzących się ludzi. Złaknieni sensacji zbiegli na dziedziniec, słysząc o odnalezieniu ciała księcia Storma. Wieść lotem błyskawicy obiegła gniewski zamek, tłumek wciąż rósł.
Z zadumy wyrwał go dopiero cichy szept, doskonale słyszalny w ciszy jaka nastała. Był jak trzaśnięcie bicza.
- Przeklęci Stormowie...
Lord Lyonesse obrócił się na pięcie. Wszędzie wokół byli ludzie. Sfora zamkowych piesków, pragnących zaskarbić sobie łaskę nowego pana. Kiedy na nich patrzył, ich twarze miały taki sam usłużny i nieszczery wyraz. Nie wiedział, kto to powiedział, ale nie miało to znaczenia.
Był wściekły.
- Możecie sądzić, że to, co zrobiłem, znaczy że nie szanowałem Blaise'a Storma. Moich racji nie będę wam wyłuszczyć, bo i tak byście tego nie pojęli. Możecie też sądzić, że pogardliwe odnoszenie się do niego teraz, kiedy nie żyje, zaskarbi wam moją wdzięczność. ..
Urwał i spojrzał na dworaków, którzy nagle stracili poprzedni rezon i stali mnąc, brzegi szat, nie wiedząc co ze sobą począć. Cedząc słowa, szedł w ich stronę.
- Nic bardziej błędnego. Wszelkie próby szkalowania zmarłego księcia poczytam za osobistą zniewagę. Tak jak i układanie peanów ku jego czci, by mi się przypodobać. - stanął niemal pierś w pierś z brzuchatym mężczyzną, który usiłował zachować zimną krew. Bez skutku. - Czy... Wyraziłem... Się... Jasno?
Grubas usłużnie kiwnął głową, słyszalnie przełykając ślinę. Reszta poszła za jego przykładem.
- Cieszy mnie to. Rozejść się.
Nie zaszczycając zebranych ani jednym spojrzeniem więcej, odwrócił się i podszedł do wyprężonych jak struna gwardzistów, którzy z dłońmi na rękojeściach mieczy otaczali ciało Storma.
- Szanuję was. Za poświęcenie i oddanie swojemu księciu, nawet po jego śmierci. I za to, że mieliście odwagę przybyć tu z jego ciałem, choć mogliście zostać straceni. Niewielu was już zostało. Zwłoki księcia Blaise'a jeszcze nie ostygły, a lud porzucił przegraną sprawę i zaczął łasić się do nowego władcy. Szanuję was, panowie, i dziękuję wam za to. Odwagę należy szanować, nawet u wrogów. - spojrzał Breydenowi w oczy - Lub szczególnie u nich.
Skinął im głową i odwrócił się zamierzając odejść. Chwilę stał w milczeniu, plecami do rycerz, po czym znów się obrócił.
- Nie żądam byście mnie kochali. Możecie mnie nie cierpieć, ale wymagam szacunku, tak jak ja wam go okazuję. Możecie wierzyć lub nie, ale książę Blaise nie był mi wrogiem. I nikt nie będzie ponosić konsekwencji za to, że był mu wierny. Dlatego nie mogę nie cenić ludzi, którzy na przekór wszystkiemu mieli odwagę być towarzyszami Blaise'a Storma. A takich ludzi, z kręgosłupem, będzie potrzebować Ainor - tu, na miejscu. Decyzja należy do was, panowie. Macie siedem dni.
Skłonił się, zamiótł płaszczem i przeszedł przez pustoszejący dziedziniec, skrzypiąc skórzanymi butami. Wszędzie wokół słychać było gorączkowe szepty.
Milczeli tylko Gwardziści nieżyjącego już księcia Storma, stojąc, niczym na warcie, przy jego ciele.


Krypta emanowała chłodem. Nie był to przenikający do kości ziąb, jakiego można się było spodziewać o tej porze roku, a chłód jaki zawsze panuje w podziemiach. Było cicho i spokojnie. Nikt ani nic nie zakłócało spoczynku książąt Stormów, czekających w marmurowym grobowcu na zasunięcie pokrywy. Nikt, prócz Tristana de Marque, księcia Ainoru. Księcia faktycznie, formalnie bowiem koronacja jeszcze się nie odbyła. Najpierw pogrzeb. Nie przejął się demonstracją podczas pogrzebu. Lud był mocny tylko w większej grupie, i tylko z prowodyrem. Kiedy wrzuci się Stormów do ziemi, a życie będzie toczyć się dalej, lud o nich zapomni. Dlatego Tristan się tym nie przejął.
Siedział na krześle przysuniętym do sarkofagu i wpatrywał się w książęcą parę. Ręka śmierci wygładziła ostre, harde rysy zmarłego księcia. Blady, z zamkniętymi oczami, wyglądałby jak by śnił - lub raczej wyglądałby, gdyby nie liczne rany. Tchnącą nieziemskim spokojem twarz znaczyły nowe blizny, z boku szyi ziała spora rana, jakby zadana młotem. Jednak grabarze sprawili się świetnie i niemal można było wziąć Blaise'a za śpiącego. Niemal.
Gdy przyniesiono zwłoki księcia, były one pokryte zakrzepłą krwią z dziesiątek ran, sprawiając wrażenie jakby tańczył w rzeźni. Porównanie było trafne, biorąc pod uwagę co się działo pod Północnym Portem.
Na rozkaz de Marque'a tuzin grabarzy dokładał wszelkich starań, by obmyć ciało Blaise'a, upudrować, zamaskować rany i blizny. Proponowano by pochować Storma w książęcych szatach, ale Tristan sprzeciwił się, wiedząc, że Blaise najpierw był wojownikiem, dopiero potem księciem. Zbrojmistrze wyczyścili jego zbroję i oręż, załatali dziury, zmyli krew, bowiem przyszły władca Ainoru życzył sobie, by pochowano zmarłego tak, jak zginął.
Twarz Blaise'a Storma emanowała takim spokojem, że Tristan począł mu zazdrościć wyzwolenia od trosk doczesnych. Ręce miał skrzyżowane na adamantytowej kolczudze. Na serdecznym palcu tkwił pierścień z herbem Ainoru, replika książęcej pieczęci. Na szarych włosach spoczywała cienka mitra wykonana ze złota, wykonana przez gniewskich złotników. Po bokach spoczywały sejmitary Blaise'a, które Tristan włożył do trumny na ceremonii pogrzebowej.
Tristan rozchylił jedwabną koszulę i rozsupłał wiszący na szyi woreczek. Wyciągnął z niego cienki, lśniący wisior, z figurką w kształcie smoka. Naszyjnik Arthura Pendragona, relikwia sprzed lat, którą najemnik od bitwy pod Camlann nosił w woreczku na szyi. Jako przypomnienie minionej chwały i poświęcenia. Nie mógł się jednak zmusić żeby zawiesić smoka na szyi, tak jak nosił go przed laty, kiedy był młody i pełen pasji. Zważył wisior w dłoni i cicho westchnął. Wstał, nachylił się nad ciałem Blaise'a, uniósł jego głowę i założył mu naszyjnik, tak że smok lśnił srebrnym blaskiem na sercu zmarłego księcia.
- Oby służył ci lepiej, kamracie... - wyszeptał w ciszy jaka panowała w krypcie, patrząc na szarowłosego księcia.
Stał w milczeniu opierając się dłońmi o krawędź sarkofagu, usiłując wyryć w swojej pamięci twarz człowieka, który miał za chwilę zostać pogrzebany. Wiedział, że tych rysów zapomnieć nigdy nie zdoła. Mogli być braćmi, towarzyszami broni, a zostali wrogami i Tristan doprowadził do śmierci Blaise'a. Pocieszał się, że wybór nie należał do niego, że to Los decydował - ale wiedział, że to bzdura. Mógł sobie wmawiać, że do upadku Storma doprowadziła jego arogancja, lekkomyślność, brawura i brak politycznego wyczucia i niewątpliwie była to prawda. Ale prawdą też było, że gdyby nie Tristan de Marque, Blaise Storm wciąż by żył. I prawdopodobnie byłby zwycięski.
To była osobista klątwa Tristana - jedna z wielu. Musiał walczyć przeciw tym, którzy byli jego towarzyszami, a może i czymś więcej. Ze wszystkich ludzi, biorących udział w tej wojnie, Blaise Storm był do lorda Lyonesse najbardziej podobny. I dlatego Tristan de Marque stał nad ciałem martwego księcia, czując się winny. Bardzo rzadkie uczucie, jak na pragmatycznego i surowego psa wojny, jakim wszak był. Bardzo rzadkie.
Oby bardziej poszczęściło ci się po tej drugiej stronie, kamracie, pomyślał nachylając się nad ciałem. Mam nadzieję, że odnalazłeś spokój, przyjacielu. U boku żony i dziecka, tak jak i ja bym chciał. Ale to nie jest takie proste. Zanim odejdę i tak jak ty, złączę się z bliskimi, muszę coś jeszcze zrobić. My nie zostawiamy spraw niedokończonych, prawda, kamracie rębajło? Nie my. Mam nadzieję, że kiedyś to zrozumiesz i mi wybaczysz. Kiedy stanę przed tobą, trzymając na ręku malutkiego Victora, u boku Iseult i ty zrozumiesz, bo wszystko będziesz wiedział. Wszystko będzie jasne, kamracie. I pójdziemy do tych skurwieli, co pociągają za sznureczki, na samą górę. I utniemy sobie z nimi pogawędkę.
Bo to nie może być tak, że na tym świecie zwycięża tylko skurwysyństwo, a wszelkie wartości chowa się do grobu z każdym umierającym przyjacielem. Bo to jest po prostu, kurwa, niesprawiedliwe...

Były najemnik otarł wierzchem dłoni łzę, która spłynęła po zarośniętym policzku. Pokręcił głową, uśmiechając się gorzko. Nie sądził, że zwycięstwo będzie miało taki smak. Nie tego chciał.
- Poczekaj na mnie, kamracie. Niedługo do ciebie dołączę. - wyszeptał nachylając się nad ciałem. Spojrzał ostatni raz na twarz Storma, odwrócił się i wyszedł z krypty. Zaraz po nim weszli grabarze, mający spuścić trumnę w głąb grobowca i zasunąć pokrywę.
Zgrzyt kamiennych płyt oznajmił światu, że książę Blaise Storm powrócił do ziemi, która go zrodziła.
Zaczęły bić dzwony.


Gniewska katedra była wypełniono po brzegi. W dniach poprzedzających koronację, kapłani robili wszystko by przywrócić świątynię Heironeousowi. I trzeba przyznać że im się udało. Puszyli się teraz w bocznych stallach, z zadowoleniem patrząc na porozmieszczane wszędzie symbole Niezwyciężonego, zwiastujące koniec Korda na ainorskiej ziemi. Nowym władcom pomysł ten się nie podobał, ale taka była umowa z krzyżowcami. Tristan nie dbał o religię i nie miał zamiaru pozwolić Kościołowi mieszać się do polityki, ale wiedział jak często wiara bywała zarzewiem konfliktów. Dlatego też w nowym Ainorze Kościół realnej władzy mieć nie mógł.
Z tłumu pęczniejących z dumy duchownych wyróżniał się Konrad Befelhorn, blady, rozgorączkowany i kaszlący krwią. Czuł na karku lodowatą rękę Śmierci i wszyscy byli tego świadomi. "Święty" nie był już w stanie sam chodzić, zmieniając się z krzepkiego wojownika w strzęp człowieka. O ile Niebiosa nie zamierzały interweniować, jego los był przesądzony.
Losy Ainoru jednak wciąż się ważyły. W kościelnych ławach siedzieli rycerze, nobile, oficjele, patrycjusze. Wszyscy niepewni jutra, zgromadzeni tu jako potwierdzenie sukcesu Tristana de Marque. Byli stroną przegraną, ale jak bardzo przegraną, miało się jeszcze okazać. Jak na każdej zmianie władzy, i na tej można było zyskać. Zawsze tak było, że zmiany dziejowe jednych spychały na dno, innych dźwigały na szczyt.
Siedzieli więc, nerwowo mnąc mankiety, czekając na nowego władcę. Wszystkich ożywiała ta sama nadzieja - że uda im się wyjść na swoje. Ze za rządów de Marque'ów będą ważniejsi niż za panowania Stormów. Nikt jednak się nie łudził - byli tu, bo innego wyjścia nie mieli. Choć słowa Tristana nosiły znamiona prośby, wszyscy wiedzieli że w istocie jest to ultimatum.
W bocznych stallach, bliżej ołtarza siedzieli wygrani. Nie miernoty, które uczepiły się w ostatniej chwili nóg de Marque'a, wyczuwając atawistycznym instynktem, kto będzie górą. W zdobionych fotelach, uśmiechnięci, zrelaksowani siedzieli prawdziwi zwycięzcy.
Lord Generał Marron z Mitrik, Wielki Mistrz Zakonu Miecza Niezwyciężonego, w szmelcowanym napierśniku przewiązanym błękitną szarfą, który przeszedł długą drogę od wyrzutka i pogardzanego renegata, do bohatera wojennego i jednej z najważniejszych osób w Ainorze. Harda twarz rycerza nie wyrażała żadnych emocji, ale orzechowe oczy lśniły gorączkowo. Marron z Mitrik nie mógł na tej wojnie wyjść lepiej.
Obok siedział Milan de Vries, w wamsie ze złotym lwem Lyonesse na białym polu, uśmiechający się do pięknych mieszczek i żon rycerzy. Normalnie od tego uśmiechu kobietom miękły kolana, ale teraz nikt niemal nie zwracał na de Vriesa uwagi. Moment był zbyt doniosły. Obok siedzieli generałowie Vandeleur i Kiss, ważne figury w armii nowego Ainoru, magowie Craster i Cartagena, którzy szybko doszli do porozumienia i rozważali możliwości naprawienia ainorskiej matrycy. Był i wysoki, wąsaty Martin Isenhart, i ponury Morgan, i wszyscy inni oficerowie wojsk Tristana de Marque. Brakowało tylko Blizny, ale nikogo to nie zdziwiło.
Był za to Godwin Orakliusz, który dzięki bogatemu strojowi i pomocy balwierza niemal nie przypominał przywódcy plebejskiego hufca, osobnik niezbyt sympatyczny, ale przydatny i obdarzony wielkim autorytetem u ludu.
Pod ścianą, markotny i posępny siedział Forken Tallan, w asyście swoich najbliższych towarzyszy. Jego ciało spowijało liczne bandaże, poruszał się o kulach, a na twarzy widniała paskudna, świeża szrama - ale żył. Na polu bitwy spotkał się z księciem Stormem, który nie pozostawił mu złudzeń, co do tego kto jest lepszym wojownikiem. Jednak Strażnik Zagłady żył, a Blaise Storm nie.
Gorączkowe szepty umilkły jak nożem uciął. Paziowie ogłosili Tristana i Gabrielle de Marque. Tristan nie przypominał tego dzikiego dowódcy najemników. Krótko ostrzyżony, ze starannie przyciętą brodą wyglądał niecodziennie. Jeszcze bardziej dziwił brak broni, z którą lord Lyonesse się nie rozstawał - ale koniec końców była to koronacja. Szata z purporowego atłasu spływała do samej ziemi, nadawała mu iście królewski wygląd.
Jego żona wyglądał niemniej olśniewająco. Z dumnie uniesioną głową majestatycznie szła u boku męża, wzbudzając podziw i zachwyt ciemnozieloną, błyszczącą suknią. Ciemne oczy błyszczały radośnie, ale zachowywała kamienny wyraz twarzy. Czekała na tę chwilę całe życie.
W milczeniu szli nawą główną, pomiędzy siedzącymi możnymi, świadomi powagi chwili. Rzucili Ainor na kolana, tak jak planowali. Teraz największe osobistości tego właśnie Ainoru przyglądały się ich koronacji. Do ołtarza nie było daleko, ale szli wolno, napawając się chwilą triumfu. Jego Eminencja Benedict Llorente, kardynał i głowa Kościoła Heironeousa, wygładził szatę i poprawił tiarę. Tajemnicza choroba Befelhorna otworzyła Llorentemu drogę do najwyższych kościelnych godności. I Tristan miał pewność, że Kościół będzie kooperować. Benedict Llorente, z serdecznym uśmiechem na niemłodej twarzy czekający przed ołtarzem, zawdzięczał de Marque'om zbyt wiele.
I dlatego bez szemrania wziął z czerwonej poduszki książęcą mitrę i z radością w sercu położył ja na skroniach najpierw Gabrielli, a później Tristana, klęczących przed ołtarzem. Był to ostatni raz, kiedy były najemnik przed kimkolwiek klękał. Powstał z klęczek, rytualnie ucałował kardynała w oba policzki i powiódł wzrokiem po zebranych. Nareszcie. Książę Tristan de Marque. Kościelne dzwony rozbrzmiały triumfalnym Te Deum. Towarzysze księcia wstali i zaczęli śpiewać, jakby dokładając wszelkich starań by zagłuszyć organy. Po kolei dołączali się do nich Ainorczycy, nie chcąc narażać się nowym władcom. Były renegat i najemnik nie mógł się nie uśmiechnąć.
Spojrzał kątem oka na Gabrielle. Ukradkiem ocierała łzy szczęścia, starając się by nie rozmazać makijażu. To była jej chwila triumfu. Uśmiechnął się szerzej i pocałował żonę w policzek.


Był wieczór po koronacji. Sala biesiadna gniewskiego zamku wypełniona była ludźmi, tak jak wcześniej katedra. Przy ustawionych w podkowę stołach siedzieli towarzysze książęcej pary, rycerze, duchowni, notable, ministrowie, wszystkie najważniejsze osoby w Ainorze. Wszak ich miejsce było u boku księcia - a księciem teraz był Tristan de Marque. W królewskim płaszczu z soboli, z mitrą na ciemnych włosach wyglądał władczo. Na jego ustach błądził uśmiech, gdy unosił w toaście zdobiony puchar. Obok niego, na identycznym, wysokim krześle siedział księżna Gabrielle, która promieniała z radości. Kształtne, upierścienione dłonie zaciskała na rzeźbionych poręczach fotela, odpowiadając uśmiechem na gratulacje i wyrazy uznania. Zwycięstwo, odzyskanie ojczyzny i koronacja sprawiły że wypiękniała. Wydawało się, że ma niespożytą energię. Ale w końcu do tego dążyła. I po to był jej Tristan de Marque.
Książę Ainoru uniósł kielich, przepijając do Marron z Mitrik - dokładnie jak parę miesięcy wcześniej, na początku wojny. Były renegat uniósł kielich, uśmiechając się typowym, wilczym uśmiechem. Tristan wiedział, że współpraca między nimi będzie owocna.
Milan de Vries wstał od stołu i uniósł kielich w toaście.
- Zdrowie książęcej pary! - krzyknął.
- Zdrowie! - odpowiedzieli chóralnym rykiem biesiadnicy.
- Niech nam żyją! - wydarł się podpity Sandor Kiss.
Tu, w przeciwieństwie do koronacji w katedrze, gratulacje były w większości szczere. Gros ucztujących byli to bowiem towarzysze Tristana i ludzie, którzy zawdzięczali mu stanowiska w nowym Ainorze.
Zaczęły się śpiewy, do sali wkroczyła trupa kuglarzy, mająca zabawiać gości, którzy już tylko pili. Właściwa uczta skończyła się już jakiś czas temu - i choć wystawna, daleka była od ekstrawagancji. Ot, bażanty, kapłony, dzik z rożna, wielkie patery z owocami, wyroby cukierników, rzec można: standard na książęcym dworze. Szczególnie w takiej chwili.
Biesiadnicy klaskali w dłonie obserwując zmagania wielkiego osiłka z niedźwiedziem, a potem kuglarza, który z zawiązanymi oczami skakał po stole, nie strącając ani jednego przedmiotu. Wiele było takich dziwów, których ucztujący wcześnie nie widzieli, ale też sporo było wyeksploatowanych. Jednak podchmieleni biesiadnicy się tym nie przejmowali. Dla większości z nich był to moment triumfu, ich chwila. Byli zwycięzcami.
Mało kto zauważył zniknięcie największego zwycięzcy, księcia Tristana.


W purpurowym płaszczu narzuconym na ramiona i książęcą mitrą na głowie stał na balkonie gniewskiego zamku i spoglądał na rozciągającą się poniżej stolicę Ainoru. Jego Ainoru. Pomimo późnej pory, miasto nie spało. Jakże by mogło, w dzień koronacji nowego księcia? Choćby nawet i obcego, choćby i nielubianego. Bądź co bądź był festyn dla ludzi, dzień wolny od pracy, chwila wytchnienia w znoju codziennej harówki.
Obrócił się słysząc ciche kroki na płytach tarasu.
- Coś się stało? - spytała księżna podchodząc do męża i opierając się obok niego o balustradę.
- Dostałem list od Remy'ego, z Pellak. Jestem regentem na czas małoletniości Tormunda Storma - powiedział cicho spoglądając na ognie rozpalone wokół Gniewu przez obozujących ludzi. Pomyślał że jeszcze trochę czasu upłynie zanim przestaną być obcy.
- Naprawdę?
Spojrzał na żonę, cieszącą się jak dziecko. Ale w końcu byli sami, mogła sobie pozwolić na zrzucenie maski. Zarzuciła mu ramiona na szyję, jak mała dziewczynka. Nie dziwił jej się.
Pokiwał głową z lekkim uśmiechem i objął ją ramieniem. Nic ich nie łączyło, zawarli małżeństwo z rozsądku, ale lubili się nawzajem. Nie mogli się też nie cenić, szczególnie w takiej chwili, jak ta, będąca zwieńczeniem ich wszystkich planów i wspólnych knowań. Uczyli się na sobie polegać i mieli zadatki na dobrą książęcą parę.
Gabrielle pocałowała męża w policzek i uśmiechnęła się leciutko.
- Idę zabawiać gości. Pewnie już zauważyli nieobecność księcia i księżnej i robią zakłady o płeć potomka, nad którym zapewne usilnie pracujemy. Nie dawajmy im jeszcze okazji do plotek.
- Idź, idź. Zaraz dojdę. Potrzebuję świeżego powietrza.
Księżna zaszeleściła suknią i zniknęła w drzwiach. Tristan oparł się o balustradę i pogrążył w zadumie. Pół roku temu nie posiadał nic, teraz był księciem Ainoru i regentem sąsiedniego, dużo większego, Bissel. Przeciw niemu była Senecja, Trzy Granie, być może i Rustycja, ale miał poparcie Trybunału. I Thornwardu.
Miał wiele czasu na zlikwidowanie opozycji. Na razie był tylko Regentem, ale kto wie... Pewnego dnia...
Uśmiechnął się i spojrzał w rozgwieżdżone niebo.
Zwycięstwo miało gorzko-słodki smak, jak zawsze. Gorycz brała się ze śmierci Blaise'a, z setek ofiar tej wojny, ze wspomnień Tristana i w końcu z tego, że pomysłodawca całego przedsięwzięcia nie żył. Jeden z najtęższych umysłów tej części świata spoczywał gdzieś w bisselskiej ziemi i Tristan obiecał sobie, że sprowadzi jego ciało i pochowa z wielką, należną mu pompą.
Najbardziej ironiczne było to, że ta osoba, jego ojciec, zginął za księcia Blaise'a Storma. Krótko po tym, jak miał niebagatelny wpływ na zabicie Wielkiego Księcia Bissel, Lorangina Kollmana.
Prałat Lionel de Marque, w służbie Heironeousa. Dziedzic Lyonesse, który zerwał z rodzinną tradycją, przełamał geas, uprościł nazwisko i został duchownym. Na krótko przed swoją śmiercią, wysłał synowi list, prosząc o spotkanie. Wiadomość zastała de Marque'a gdy przepijał pieniądze z ostatniej wojny, spłukanego i bez przydziału. Zerwał kontakty z ojcem dwadzieścia lat wcześniej, uciekając z Bissel i wstępując na służbę do Arthura Pendragona.
Historia zataczała koło.
Tristan zastanawiał się, czy Blaise Storm identycznie stał na balkonie, gdy został księciem. Pewnie tak.
Byli do siebie tak podobni... Tyle że Tristan nie miał zamiaru dać się zabić. Był sprytniejszy, bardziej cyniczny i planował żyć jeszcze długo.
I na chwilę obecną wszystko układało się doskonale. Miał Ainor, miał Bissel. Zamierzał mieć jeszcze więcej, marzył o imperium. Za te wszystkie chude lata, za tułaczkę i poniewierkę...
A nawet jeśli się nie uda, jeśli władanie go znudzi, to szlak będzie czekać. Jak wierna kochanka, gotowa zawsze przygarnąć.
Wyprostował się i spojrzał w niebo skrzące się dziesiątkami mrugających gwiazd. Odmrugnął im, jak zwykł czynić mając lat dwadzieścia.
Północny wiatr przyniósł pieśń. Wsłuchał się w słowa i zaśmiał. Dość perliście.
Kurwa, zawsze mogę zostać muzykiem...

Brak komentarzy: