niedziela, 17 grudnia 2006

Only a fool in here would think he's got anything to prove.

Peckinpah to mistrz. Beskidó. Przed chwilą znów leciał Pat Garrett i Billy Kid. I znów się zastanawiałem co sprawia że ten film jest tak genialny. Na pewno rozpierdalająca muzyka Dylana, duet Kristofferson i Coburn, ale przede wszystkim atmosfera jaką kreuje Peckinpah. Wszyscy wszystkich znają, wspominają stare czasy, stare skoki - i ta świadomość krańcowości, upadku. Zagłady. Każdy wie, co się stanie. Najlepsi przyjaciele najgorszymi wrogami. I bez tego taniego, kiczowatego patosu, jakim obecnie epatuje kino. Mistrz.

suddenly I turned around and she was standing there
with silver bracelets on her wrists and flowers in her hair
she walked up to me so gracefully and she took my crown of thorns
"come in," she said, "I'll give you shelter from the storm..."

Shelter From The Storm rocks. Dobrze się też kończy: "well, I'm living in a foreign country but I'm bound to cross the line, beauty walks on a razor's edge, someday I'll make it mine, if I could only turn back the clock to when God and her were born,"come in," she said, "I'll give you shelter from the storm".
Beauty walks on a razor's edge - truth and the beauty are in the eye of the beholder, tak jak kończyli się Jeźdźcy Apokalipsy. I stopped trying to figure everything out a long time ago - czy aby na pewno?
Wkręciło mi się Shelter From The Storm. Co zresztą widać na moim last.fm. Ale The Times They Are A-Changin' nie przebije. Well...
Tak jeszcze na koniec: "all the truth in the world adds up to one big lie".
Jak zwykle Dylan i jak zwykle nie rozumiem o co chodzi. Ale cytat dobry.

What would Kastor do?
Get drunk.

sobota, 16 grudnia 2006

Fed up with the bullshit

Jak Big L, c'nie? On też był fed up with the bullshit. I Jeru. I Mos Def. W sumie, kurwa, wszyscy byli fed up.
Bullshit to wszystko. Uczelnia, nałogi, trawa to bullshit, "tak, wyskoczymy gdzieś w przyszłym tygodniu" to bullshit, "zrobię to na jutro" to bullshit, "fo' sheezy" to też bullshit - wszystko jest, kurwa, bullshit. Albo "nagraj mi, nie wiem, Diddy'ego, Ying Yang Twins" od kogoś, kogo naprawdę cenię.
Czuję się jak gówno. Dosłownie. Walnąłem trzy browary, a czuję się przekoszmarnie. Niewiadomo czemu. Przez sześć dni nie spaliłem ani jednego fajka i nie wypiłem nawet małego bronka. Pewnie o to chodzi. Brak paliwa.
Dzisiaj o 9 rano wszedłem do McDonalda w Rumi i co leciało w radiu? Breakfast At Tiffany's. Wspomnienia, aj. Tak sobie myślę, że pomimo tego że gotuję i nieźle znam się na jedzeniu, i próbowałem kuchni niemal całej Europy, to jednak jestem dzieckiem hamburgerów. Co innego można jeść w nocy po chlaniu? Nie zawsze da się przecież iść o 6 rano na carbonarę.
Dzisiaj wywoziłem resztę rzeczy ze starego domu. Pusto, głucho i smutno.
Na moich oczach magia powoli wyparowuje z tych wszystkich miejsc. Zabudowują, burzą, stawiają płoty, odremontowują, chujują. Niby wszystko się zmienia, ale jednak szkoda. Jedno jedyne miejsce, które mógłbym nazwać swoim domem.
Zastanawiam się czy gdzieś wychodzić. Nie chce mi się. Rzucam palenie i rzucam picie. Znowu miałbym się spotkać z ludźmi. Nie chce mi się tego wszystkiego słuchać. Wszystko ssie. Lordz Of Brooklyn ściąga mi się tak wolno, że zaraz jebnę.
Boli mnie głowa, muli mnie w żołądku, mam zaschnięte gardło i parę innych dolegliwości. Wyrobiłem sobie takie zajebane oczy. Cały czas są zmrużone. Z niewyspania, złego oświetlenia, alkoholu i trawy. Wciąż wyglądam na nietrzeźwego.
Breathe in, breathe out, respiration i Black Star keeps it burning.
I takie tam.
Zią.