poniedziałek, 28 maja 2007

Niedziela, Wielki Kack, 12:00 na tarczy

Plamy po różowym szampanie na białym t-shircie, lepiącym się do pleców. Z nieba leje się żar, siedzimy na torach, głowy ciężko się kiwają, alkoholowy oddech, syndrom dnia poprzedniego pulsujący nawet w koniuszkach palców. Zimny Redd's pity na kaca, pienistą strugą wlewany do gardła, gaszący pragnienie. Pusty portfel, ostatni papieros, wychodzenie z kaca na opuszczonym dworcu, nogawki spodni podwinięte do połowy łydki.
Bosonodzy Ninja z Zapomnianego Dworca.
Prawdziwe middle of nowhere. Czas tutaj biegnie zupełnie inaczej, zwalnia, staje się lepki i senny. Raz na kilka godzin po rozgrzanych szynach sunie anachroniczny pociąg-widmo, Niebieski Szynobus zatrzymujący się raz na 350 lat.
W oddali, skrajem lasu posuwają się trzy białe postacie. To Hendrix, Morrison i Janis Joplin, w szatach liturgicznych, niosą Graala. Nikną pomiędzy gałęziami, pojawiają się kilkanaście metrów dalej, jak migająca biała plama. Daję głowę że gdzieś przed nimi skacze przez las pierdolony jednorożec. Wierzchem dłoni ocieram kroplę potu z nosa i biorę łyk piwa.
Czas przestaje mieć znaczenie, tak jak i wszystko.
Siedemnaście razy na godzinę myślę o wyjeździe nad jezioro.

Aleksander Borodin był bardzo roztargniony. Pewnego razu wychodząc z domu, zatknął w drzwiach kartkę z napisem: "Wrócę za godzinę". Po jakimś czasie wrócił, zauważył ową kartkę i powiedział:
- Jaka szkoda! Znowu go nie zastałem! - po czym usiadł na schodach i czekał na samego siebie.

poniedziałek, 14 maja 2007

Do you know my world, do you know my kind?

"Well, I've been to the mountain, and I've been in the wind
I've been in and out of happiness
I have dined with kings, I've been offered wings
And I've never been too impressed..."

Brzmi jak moje credo, prawda? I chyba tak jest.

Siedzę na balkonie, pogoda jest zajebista. Gorąco, świeci słońce, lato pełną gębą, choć to dopiero maj. Zaciągam się papierosem, przeglądam notatki z prawa cywilnego. Jutro kolejne podejście do egzaminu, a dopiero teraz zaczynam się uczyć. To i tak zajebiście jak na mnie - zacząć przed północą? Piję kawę, oczywiście bez mleka, bo nikomu nie chciało się ruszyć dupy do sklepu. Mi też się nie chce. Na zmianę odsłuchuję "T.R.O.Y.", "On My Balcony" i remiks "The World Is Yours", mój maturalny numer. Zawsze wprawiają mnie w dobry nastrój.
Pogoda jest taka, że przypominają się powroty z Sopotu z Ryndą i Bartkiem, jak piliśmy wódę w gejowskim klubie do ósmej rano, wtedy jak przyjechał ambulans i policja i jak Rynda wylądował na komendzie, a potem krył się na dachu przed policją. Nie nastraja to za bardzo do nauki, tym bardziej, że nie jestem rześki i świeży.
Weekend mnie rozciągnął i wyprał, znów czuję się rozmontowany. Marzę o położeniu się z piwem na jakiejś łączce i chilloucie, ale chuja tam. We don't need no education, ale co zrobić?
Opalam się więc na balkonie ze skryptem i staram się nie zasnąć.
Focus, motherfucker. You need to focus.

sobota, 12 maja 2007

Gdybym miał być jakimś albumem, byłbym Illmatic'iem.

Kastor de la Fere jest geniuszem. Podejrzewam, że jest to najbardziej zbliżony do ideału bohater literacki - i dlatego mnie przerósł. Jest wszystkim, czym zawsze chciałem być i nie ma absolutnie żadnych wyrzutów sumienia. Rozterki i dylematy moralne po prostu do niego nie pasują, choć jest to niesamowite. Przecież to spłyca bohatera, prawda? Jasne, kurwa, i to jeszcze jak. I właśnie w tym przejawia się geniusz Kastora. Jest prosty, a jednak wielowymiarowy. Nie mogę powiedzieć, żebym to ja go stworzył. Na pewno nie w większym stopniu niż on mnie.
Kastor jest Hendrixem. Jest Dylanem, Madlibem, Yossarianem, Hollidayem i Pursewardenem, jest Wu-Tangiem i Rootsami, jest Gwiezdnymi Wojnami, jest Nowym Jorkiem, THC i burbonem, jest Tomem Waitsem ze szpadą, jest Złotem Dla Zuchwałych bez happy-endu, jest pierwszym Radioheadem, jest Nevermind Nirvany, jest Illmatic'iem, jest "Charlie Don't Surf", Brando i Bogartem, Pacino i Claptonem, jest jak Kind of Blue i Bitches Brew, jest Love Supreme, jest Felą, Elliotem Nessem, Tonym Montaną i Michałem Aniołem, jest jak ostatni krzyk wolności, jak Coca-Cola, jest wszystkimi rasami i archetypami w jednym człowieku. Jak pies na detoksie, jak proza Hemingwaya, jak Aleksandria, historia człowieka, jak fizyka kwantowa, jak zimne piwo w upalne popołudnie, joint w deszczu, jak gol zza pola karnego, jak Eric Cantona, jak dzieci słońca. Jest.
Jest mną.
Tobą.
Każdym z nas.

piątek, 11 maja 2007

Keep it on and on and on and on...

Leżę na łóżku z rękoma pod głową i patrzę w sufit. Ze słuchawek sączy się jazz, wszystko mam w dupie. W pokoju jest ciemno, duszno, wszystko śmierdzi papierosowym dymem i alkoholem. Rozsunąłbym zasłony i otworzył okno, ale nie chce mi się wstawać. Kac-katharsis. Czuję się kompletnie wyprany, jestem monumentem obojętności. Spodnie leżą na biurku, kurtka leży na podłodze, jeden but stoi na półce z książkami, drugiego z łóżka nie widać. Taki moment, że wszystko mnie serdecznie pierdoli. Wiem, że za parę godzin mi przejdzie, więc cieszę się chwilą. Bitches Brew. Sufit jest beznadziejny. Płaski, biały i jakiś taki, kurwa, nijaki. Utożsamiam się z nim. Myślę, że możemy się zaprzyjaźnić. Sufit egzystuje w jednym czy w dwóch wymiarach? Zastanwiam się jakby się czuł, gdybym to ja był nim, a on mną. Pewnie też by leżał ze słuchawkami na uszach. Wymyśliłem zgrabny epigramat: "Jak sufity chłoną jazz? Wcierają sobie."
Zjebany, co?
Zresztą, to chyba nie jest epigramat, ale nieważne.

środa, 9 maja 2007

And I never worry - now, that is a lie

Kurtka z postawionym kołnierzem, co - jak lubię myśleć - mnie w pewien sposób definiuje, chodnik pod podeszwami zdartych białych sników. Lubię ten klimat, takie połączenie samotności, refleksji, smutku i szczęścia. Idę powoli bulwarem ze słuchawkami na uszach, niebo ma tę samą barwę co morze, utrafiłem idealnie. Nie słyszę ludzi, odcinam się od świata, Red Hoci, Sage Francis i Massive Attack pozwalają mi oczyścić umysł, skupić się na sobie. Zaciągam się papierosem, dym lekko gryzie podrażnione gardło, spluwam przez murek na obrośnięte mchem kamienie, rytmicznie omywane przez morskie fale. Telefon zostawiłem w domu, po raz pierwszy od lat. Dystansuję się. Przełączam na Dusty Springfield, lekko się uśmiecham, bo Sage mnie trochę zamulił. Nie chcę myśleć, analizować i się zastanawiać. Chcę się wyłączyć, odprężyć, taki swoisty un-plug. Co ma być to będzie, tak do tego podchodzę - przynajmniej w tym momencie. Zaczyna się Illmatic, ale kręcę głową, wyrzucam niedopałek do śmietnika, przysiadam na murku i przełączam. Nie tu i nie teraz, zmieniam klimat. Szybka adaptacja do Pete Rocka i CLa, roztapiam się w dźwięku. Opieram się łokciami o murek, patrząc na morze. To moja ulubiona pozycja, zawsze tak palę na imprezach. Wyciągam z kieszeni papierosa, odpalam, wypuszczam nosem kłąb sinawego dymu. CL mówi "deep down you know I'm really just one woman man". Pewnie tak. Zrywa się wiatr, zapinam kurtkę i idę z powrotem. Doo Rags nie skipuję, kupuję browara, bębnię cicho palcami o blat stołu i kontempluję morze. Przez moment myślę, że jestem Hemingwayem, ale wrażenie znika niemal od razu. Kretyni wydzierają się pijąc piwo na plaży, zwiększam woljum. Szorty, takie same bluzy, czapki z daszkiem, ale nie chce mi się z nich śmiać. Znów robię głośniej, odnajduję się w Under The Bridge. Raz, drugi, trzeci, czwarty. Niebo zaczyna nabierać zróżnicowanych barw, dopijam resztę piwa i gaszę papierosa. Zbliża się wieczór, robi się chłodno. Wkładam ręce do kieszeni i wracam do domu. Black Thought szaleje na majku, uwielbiam gościa.
Zimno, wieje, robi się ponuro. Wyrzucam niedopałek i gaszę go pod butem. Wskazówki na tarczy wskazują dziewiątą pi-em.

wtorek, 8 maja 2007

Sky's the limit so you know I'm gonna rise and shine

I gotta do my thing, I'm kinda getting a little tired of all that's hidden
That's the reason I'm a speak my mind, keep from going insane
Why, why, why, why, why, why?
Leci właśnie na repeacie. Zakochałem się w tym numerze, chociaż wcześniej nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Rootsi miażdżą, aż się nie mogę doczekać Open'era.
Wszystko mi przeszło, czuję się naprawdę nieźle. Stałem z papierosem na balkonie, słuchałem "Why", krople cicho bębniły uderzając w dach. Lubię deszcz. Jest nostalgiczny i melancholijny, a jednak zawsze potem wychodzi słońce. Drugi utwór, który ostatnio strasznie katuję, to "Teardrop". Po latach znów mnie zauroczył, jak ja pierdolę.
W sumie przez ten deszcze przypomniało mi się Taize, nie wiem czemu. Przecież to było tak dawno temu.
Coś tam w sumie piszę jako tako. Nie jestem zadowolony, ale nigdy do końca nie jestem. Za dużo książek w życiu przeczytałem, żeby być dumnym z tego, co piszę. Kwestia, kurwa, pokory.

"Before the dark times, before the Empire..." :D

niedziela, 6 maja 2007

I can feel the city breathing

Situation gets clear.
I can't help it. Or won't - but in the end does it make any difference?
Cytaty są zajebiste - niezobowiązujące i tak naprawdę nic nie znaczą. Chyba.
Jutro znów na uczelnię, ja jebię.
Life used to be a lot of easier, y'know? Simple, lemme tell you that.
Hey, you know, everybody's been talking about the good old days, right? Everybody "the good old days"...
K.U.R.W.A.

you - the love my life.

Till my veins go cold.
Chce mi się śmiać. Tak bardzo, że nie wiem co zrobić. Niesamowite.
Pete z CLem zajebiście dają radę na żywo, szczególnie w T.R.O.Y. Sampel z Jefferson Airplane za każdym razem mnie rozwala. Tego, bracie, nie przebijesz, jak powiedział Lemuel do Pata.
So oh so funny.
Jutro sobie obejrzę jak Newman jeździł na rowerze, a potem nie wiem co. Teraz papieros, prysznic i kimono.
Było śmiesznie. Dzień jak co dzień, w sumie.

No longer a grown-ass kid. No longer.
(Pepper Longer?)

wtorek, 1 maja 2007

The rejected stone is now the cornerstone.

Co za stek bzdur... I ja to wszystko napisałem? Głupota rodzi się w przysadce mózgowej czy w jelitach? Ciekawe zagadnienie, jak by nie było.
Nowadays sounds silly as hell.
Wczorajszy flashback przebił wszystkie inne. Stojąc na balkonie czułem zew chodnika te dziesięć czy więcej metrów niżej. W sumie chuj wie, ile to jest, bo nigdy nie miałem miary w oku. Odpędziłem od siebie ponure myśli, wyrzuciłem niedopałek i wróciłem do domu. Pisałem jakieś bzdury, jak położyłem się spać powoli świtało.
Wódka z grejfrutem to kiepski substytut szczęścia. Moje szczęście jest gdzieś daleko stąd, sam dobrze nie wiem gdzie. A może to zwykła mrzonka? Pewnie znów coś mi się wydaje, jak wiele razy do tej pory.
Znów miałem wykręcony sen, w mniej więcej tej samej obsadzie. Teraz nie byłem Jedi w Dolinie Królów, nie chodziłem po jerozolimskich knajpach, za to walczyłem za króla, a raczej królową, Szkocji. Konkret. Kradłem Anglikom tarany, a królowa mieszkała w bloku. Sci-fi.
"No regrets" to najdurniejszy tekst ze wszystkich.
Regrets, regrets, regrets.
Czas wyjść z impasu.