środa, 12 listopada 2008

życie w sepii



Opieram się o balustradę, lekko, stylowo, tak by nie pognieść smokingu. Nie jest to łatwe, przeciętny człowiek by sobie z tym nie poradził. Ale też przeciętny człowiek nie bywa w takich miejscach.
Przez otwarte drzwi balkonowe sączy się ze środka Strauss. Brzydki, na wpół obłąkany mały człowiek, z twarzą zastygłą w grymasie nienawiści, współczesny Quasimodo, jak oszalały tłucze w klawisze. Budzi odrazę, ale gra w sposób nieosiągalny dla większości pianistów. Zdaję sobie sprawę z tego, choć nie przepadam za Straussem, tak jak zdaję sobie sprawę, że to wariacja małego brzydala, od początku do końca jego własna.
Nie pytajcie skąd wiem takie rzeczy. Tak po prostu jest.
Wyłuskuję camela z pamiątkowej papierośnicy, papierośnicy, która zjeździła ze mną pół świata, która widziała więcej niż połowa żyjących ludzi razem wziętych. Oficjalnie papierośnica była darem marszałka Montgomery'ego dla mojego dziadka. W rzeczywistości było to bardziej skomplikowane.
Strzelam złotą Zippo, zaciągam się i patrzę przed siebie. Niebo ma najciemniejszą barwę na świecie. Absolutna czerń. Skrzy się jednak miriadami gwiazd, mrugającymi i lśniącymi niczym światło puszczone przez Koh-i-noor. Wspominałem, że trzymałem go kiedyś w ręce?
Gwiazdy są moimi towarzyszkami od zawsze, odkąd pamiętam. Patrzyłem na nie niemal ze wszystkich krajów świata, leżąc na afrykańskiej sawannie, stojąc na pokładzie kołyszącej się łódki na południowym Atlantyku, z kubańskiego balkonu koło Varadero. Znałem je wszystkie. Ale najpiękniej wyglądały tutaj, w domu.
Delikatny stukot obcasów na marmurze balkonu, dotyk lekki niczym muśnięcie motyla. Tak to powinny wyglądać, w końcu jesteśmy dżentelmenami i damami, oddychamy zgodnie z etykietą. Nawet ja, z całym moim bagażem doświadczeń.
Staje koło mnie z lampką szampana. Kieliszek jest niski i pękaty, anachroniczny. My też jesteśmy anachroniczni, bo tak naprawdę czasy ludzi takich jak my już minęły. Ta chwila na balkonie, to pieśń przeszłości. Doskonale o tym wiem.
Uśmiecha się lekko, przechyla głowę. Łowię wzrokiem blask diamentowej kolii na szyi. Brylanty do niej pasują, uzupełniają ją. Naprawdę są najlepszymi przyjaciółmi kobiety. Ale ja znam ich koszt w krwi i pocie, jednak nic nie mówię, bo w takie wieczory jak te człowiek milczy. Zbyt mało ich jest w czasach, w których przyszło nam żyć.
Ujmuję ją pod ramię, stoimy w milczeniu. W końcu mały, biedny, obłąkany geniusz o twarzy małpy kończy w porywający sposób, takim akordem, że zapada cisza. Huraganowe brawa, trwające niezwykle długo, niemal całą wieczność. W końcu tracą na sile, aż całkiem milkną. Damy komplementują karła, parowie kłaniają mu się z rewerencją. To jego wieczór. Dziś jest jednym z nich. Ale tylko dziś. Wciąż jest małym, pokręconym obrzydliwcem z niższych sfer, potrafiącym niesamowicie grać. Gdybym był młodszy, pewnie byłoby mi go żal.
W końcu ktoś wychodzi na balkon, przerywa nam chwilę spokoju. Jakiś bezimienny pracownik ambasady, trybik w maszynie. Takich ludzi produkuje się naszych koledżach masowo. Powinniśmy ich eksportować.
Kłania się lekko, najpierw jej, potem mi.
- Pani. Sir. Goście czekają.