sobota, 12 maja 2007

Gdybym miał być jakimś albumem, byłbym Illmatic'iem.

Kastor de la Fere jest geniuszem. Podejrzewam, że jest to najbardziej zbliżony do ideału bohater literacki - i dlatego mnie przerósł. Jest wszystkim, czym zawsze chciałem być i nie ma absolutnie żadnych wyrzutów sumienia. Rozterki i dylematy moralne po prostu do niego nie pasują, choć jest to niesamowite. Przecież to spłyca bohatera, prawda? Jasne, kurwa, i to jeszcze jak. I właśnie w tym przejawia się geniusz Kastora. Jest prosty, a jednak wielowymiarowy. Nie mogę powiedzieć, żebym to ja go stworzył. Na pewno nie w większym stopniu niż on mnie.
Kastor jest Hendrixem. Jest Dylanem, Madlibem, Yossarianem, Hollidayem i Pursewardenem, jest Wu-Tangiem i Rootsami, jest Gwiezdnymi Wojnami, jest Nowym Jorkiem, THC i burbonem, jest Tomem Waitsem ze szpadą, jest Złotem Dla Zuchwałych bez happy-endu, jest pierwszym Radioheadem, jest Nevermind Nirvany, jest Illmatic'iem, jest "Charlie Don't Surf", Brando i Bogartem, Pacino i Claptonem, jest jak Kind of Blue i Bitches Brew, jest Love Supreme, jest Felą, Elliotem Nessem, Tonym Montaną i Michałem Aniołem, jest jak ostatni krzyk wolności, jak Coca-Cola, jest wszystkimi rasami i archetypami w jednym człowieku. Jak pies na detoksie, jak proza Hemingwaya, jak Aleksandria, historia człowieka, jak fizyka kwantowa, jak zimne piwo w upalne popołudnie, joint w deszczu, jak gol zza pola karnego, jak Eric Cantona, jak dzieci słońca. Jest.
Jest mną.
Tobą.
Każdym z nas.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

for real

fisza pisze...

zabiłeś mnie tym wpisem. tym poprzednim też
fisza