czwartek, 28 czerwca 2007

shorty

Wyprany, rozciągnięty, nierzeczywisty. Czuję się jak widmo Hendrixa na dworcu na Kacku.
Jak masło rozsmarowane na zbyt dużej kromce chleba.
I chuj.

W tej chwili nie cieszy mnie nawet jutrzejszy Open'er.

mid finger

środa, 27 czerwca 2007

shelter from the Storm, part II

- Jak zginął? - gwardziści zdumieli się słysząc w głosie Tristana de Marque jakąś bolesną, cichą nutę. - Kto...
Twarz byłego kondotiera nie wyrażała żadnych emocji, ale ciemne oczy lśniły złowrogim, matowym blaskiem, gdy w ciszy przypatrywał się leżącemu na marach Blaise'owi i sześciu rycerzom wokół jego ciała.
- Żaden człowiek nie może się tym poszczycić - odparł Brayden po dłuższej chwili milczenia - Ktoś wraził mu włócznię pod żebra, ktoś inny trafił go z łuku. Raz.. Drugą strzałę odbił.. Odbił w locie i dopadł strzelca. Nikt więcej nie odważył się strzelić. Otrzymał jeszcze kilka ciosów, ale żaden nie zdołał go powalić.. W końcu jednak.. Krew lała się z niego strumieniami, panie.. Gdy w końcu padł, był już blady jak wapno...
Zatopiony w rozmyślaniach de Marque nie zwracał uwagi na schodzących się ludzi. Złaknieni sensacji zbiegli na dziedziniec, słysząc o odnalezieniu ciała księcia Storma. Wieść lotem błyskawicy obiegła gniewski zamek, tłumek wciąż rósł.
Z zadumy wyrwał go dopiero cichy szept, doskonale słyszalny w ciszy jaka nastała. Był jak trzaśnięcie bicza.
- Przeklęci Stormowie...
Lord Lyonesse obrócił się na pięcie. Wszędzie wokół byli ludzie. Sfora zamkowych piesków, pragnących zaskarbić sobie łaskę nowego pana. Kiedy na nich patrzył, ich twarze miały taki sam usłużny i nieszczery wyraz. Nie wiedział, kto to powiedział, ale nie miało to znaczenia.
Był wściekły.
- Możecie sądzić, że to, co zrobiłem, znaczy że nie szanowałem Blaise'a Storma. Moich racji nie będę wam wyłuszczyć, bo i tak byście tego nie pojęli. Możecie też sądzić, że pogardliwe odnoszenie się do niego teraz, kiedy nie żyje, zaskarbi wam moją wdzięczność. ..
Urwał i spojrzał na dworaków, którzy nagle stracili poprzedni rezon i stali mnąc, brzegi szat, nie wiedząc co ze sobą począć. Cedząc słowa, szedł w ich stronę.
- Nic bardziej błędnego. Wszelkie próby szkalowania zmarłego księcia poczytam za osobistą zniewagę. Tak jak i układanie peanów ku jego czci, by mi się przypodobać. - stanął niemal pierś w pierś z brzuchatym mężczyzną, który usiłował zachować zimną krew. Bez skutku. - Czy... Wyraziłem... Się... Jasno?
Grubas usłużnie kiwnął głową, słyszalnie przełykając ślinę. Reszta poszła za jego przykładem.
- Cieszy mnie to. Rozejść się.
Nie zaszczycając zebranych ani jednym spojrzeniem więcej, odwrócił się i podszedł do wyprężonych jak struna gwardzistów, którzy z dłońmi na rękojeściach mieczy otaczali ciało Storma.
- Szanuję was. Za poświęcenie i oddanie swojemu księciu, nawet po jego śmierci. I za to, że mieliście odwagę przybyć tu z jego ciałem, choć mogliście zostać straceni. Niewielu was już zostało. Zwłoki księcia Blaise'a jeszcze nie ostygły, a lud porzucił przegraną sprawę i zaczął łasić się do nowego władcy. Szanuję was, panowie, i dziękuję wam za to. Odwagę należy szanować, nawet u wrogów. - spojrzał Breydenowi w oczy - Lub szczególnie u nich.
Skinął im głową i odwrócił się zamierzając odejść. Chwilę stał w milczeniu, plecami do rycerz, po czym znów się obrócił.
- Nie żądam byście mnie kochali. Możecie mnie nie cierpieć, ale wymagam szacunku, tak jak ja wam go okazuję. Możecie wierzyć lub nie, ale książę Blaise nie był mi wrogiem. I nikt nie będzie ponosić konsekwencji za to, że był mu wierny. Dlatego nie mogę nie cenić ludzi, którzy na przekór wszystkiemu mieli odwagę być towarzyszami Blaise'a Storma. A takich ludzi, z kręgosłupem, będzie potrzebować Ainor - tu, na miejscu. Decyzja należy do was, panowie. Macie siedem dni.
Skłonił się, zamiótł płaszczem i przeszedł przez pustoszejący dziedziniec, skrzypiąc skórzanymi butami. Wszędzie wokół słychać było gorączkowe szepty.
Milczeli tylko Gwardziści nieżyjącego już księcia Storma, stojąc, niczym na warcie, przy jego ciele.


Krypta emanowała chłodem. Nie był to przenikający do kości ziąb, jakiego można się było spodziewać o tej porze roku, a chłód jaki zawsze panuje w podziemiach. Było cicho i spokojnie. Nikt ani nic nie zakłócało spoczynku książąt Stormów, czekających w marmurowym grobowcu na zasunięcie pokrywy. Nikt, prócz Tristana de Marque, księcia Ainoru. Księcia faktycznie, formalnie bowiem koronacja jeszcze się nie odbyła. Najpierw pogrzeb. Nie przejął się demonstracją podczas pogrzebu. Lud był mocny tylko w większej grupie, i tylko z prowodyrem. Kiedy wrzuci się Stormów do ziemi, a życie będzie toczyć się dalej, lud o nich zapomni. Dlatego Tristan się tym nie przejął.
Siedział na krześle przysuniętym do sarkofagu i wpatrywał się w książęcą parę. Ręka śmierci wygładziła ostre, harde rysy zmarłego księcia. Blady, z zamkniętymi oczami, wyglądałby jak by śnił - lub raczej wyglądałby, gdyby nie liczne rany. Tchnącą nieziemskim spokojem twarz znaczyły nowe blizny, z boku szyi ziała spora rana, jakby zadana młotem. Jednak grabarze sprawili się świetnie i niemal można było wziąć Blaise'a za śpiącego. Niemal.
Gdy przyniesiono zwłoki księcia, były one pokryte zakrzepłą krwią z dziesiątek ran, sprawiając wrażenie jakby tańczył w rzeźni. Porównanie było trafne, biorąc pod uwagę co się działo pod Północnym Portem.
Na rozkaz de Marque'a tuzin grabarzy dokładał wszelkich starań, by obmyć ciało Blaise'a, upudrować, zamaskować rany i blizny. Proponowano by pochować Storma w książęcych szatach, ale Tristan sprzeciwił się, wiedząc, że Blaise najpierw był wojownikiem, dopiero potem księciem. Zbrojmistrze wyczyścili jego zbroję i oręż, załatali dziury, zmyli krew, bowiem przyszły władca Ainoru życzył sobie, by pochowano zmarłego tak, jak zginął.
Twarz Blaise'a Storma emanowała takim spokojem, że Tristan począł mu zazdrościć wyzwolenia od trosk doczesnych. Ręce miał skrzyżowane na adamantytowej kolczudze. Na serdecznym palcu tkwił pierścień z herbem Ainoru, replika książęcej pieczęci. Na szarych włosach spoczywała cienka mitra wykonana ze złota, wykonana przez gniewskich złotników. Po bokach spoczywały sejmitary Blaise'a, które Tristan włożył do trumny na ceremonii pogrzebowej.
Tristan rozchylił jedwabną koszulę i rozsupłał wiszący na szyi woreczek. Wyciągnął z niego cienki, lśniący wisior, z figurką w kształcie smoka. Naszyjnik Arthura Pendragona, relikwia sprzed lat, którą najemnik od bitwy pod Camlann nosił w woreczku na szyi. Jako przypomnienie minionej chwały i poświęcenia. Nie mógł się jednak zmusić żeby zawiesić smoka na szyi, tak jak nosił go przed laty, kiedy był młody i pełen pasji. Zważył wisior w dłoni i cicho westchnął. Wstał, nachylił się nad ciałem Blaise'a, uniósł jego głowę i założył mu naszyjnik, tak że smok lśnił srebrnym blaskiem na sercu zmarłego księcia.
- Oby służył ci lepiej, kamracie... - wyszeptał w ciszy jaka panowała w krypcie, patrząc na szarowłosego księcia.
Stał w milczeniu opierając się dłońmi o krawędź sarkofagu, usiłując wyryć w swojej pamięci twarz człowieka, który miał za chwilę zostać pogrzebany. Wiedział, że tych rysów zapomnieć nigdy nie zdoła. Mogli być braćmi, towarzyszami broni, a zostali wrogami i Tristan doprowadził do śmierci Blaise'a. Pocieszał się, że wybór nie należał do niego, że to Los decydował - ale wiedział, że to bzdura. Mógł sobie wmawiać, że do upadku Storma doprowadziła jego arogancja, lekkomyślność, brawura i brak politycznego wyczucia i niewątpliwie była to prawda. Ale prawdą też było, że gdyby nie Tristan de Marque, Blaise Storm wciąż by żył. I prawdopodobnie byłby zwycięski.
To była osobista klątwa Tristana - jedna z wielu. Musiał walczyć przeciw tym, którzy byli jego towarzyszami, a może i czymś więcej. Ze wszystkich ludzi, biorących udział w tej wojnie, Blaise Storm był do lorda Lyonesse najbardziej podobny. I dlatego Tristan de Marque stał nad ciałem martwego księcia, czując się winny. Bardzo rzadkie uczucie, jak na pragmatycznego i surowego psa wojny, jakim wszak był. Bardzo rzadkie.
Oby bardziej poszczęściło ci się po tej drugiej stronie, kamracie, pomyślał nachylając się nad ciałem. Mam nadzieję, że odnalazłeś spokój, przyjacielu. U boku żony i dziecka, tak jak i ja bym chciał. Ale to nie jest takie proste. Zanim odejdę i tak jak ty, złączę się z bliskimi, muszę coś jeszcze zrobić. My nie zostawiamy spraw niedokończonych, prawda, kamracie rębajło? Nie my. Mam nadzieję, że kiedyś to zrozumiesz i mi wybaczysz. Kiedy stanę przed tobą, trzymając na ręku malutkiego Victora, u boku Iseult i ty zrozumiesz, bo wszystko będziesz wiedział. Wszystko będzie jasne, kamracie. I pójdziemy do tych skurwieli, co pociągają za sznureczki, na samą górę. I utniemy sobie z nimi pogawędkę.
Bo to nie może być tak, że na tym świecie zwycięża tylko skurwysyństwo, a wszelkie wartości chowa się do grobu z każdym umierającym przyjacielem. Bo to jest po prostu, kurwa, niesprawiedliwe...

Były najemnik otarł wierzchem dłoni łzę, która spłynęła po zarośniętym policzku. Pokręcił głową, uśmiechając się gorzko. Nie sądził, że zwycięstwo będzie miało taki smak. Nie tego chciał.
- Poczekaj na mnie, kamracie. Niedługo do ciebie dołączę. - wyszeptał nachylając się nad ciałem. Spojrzał ostatni raz na twarz Storma, odwrócił się i wyszedł z krypty. Zaraz po nim weszli grabarze, mający spuścić trumnę w głąb grobowca i zasunąć pokrywę.
Zgrzyt kamiennych płyt oznajmił światu, że książę Blaise Storm powrócił do ziemi, która go zrodziła.
Zaczęły bić dzwony.


Gniewska katedra była wypełniono po brzegi. W dniach poprzedzających koronację, kapłani robili wszystko by przywrócić świątynię Heironeousowi. I trzeba przyznać że im się udało. Puszyli się teraz w bocznych stallach, z zadowoleniem patrząc na porozmieszczane wszędzie symbole Niezwyciężonego, zwiastujące koniec Korda na ainorskiej ziemi. Nowym władcom pomysł ten się nie podobał, ale taka była umowa z krzyżowcami. Tristan nie dbał o religię i nie miał zamiaru pozwolić Kościołowi mieszać się do polityki, ale wiedział jak często wiara bywała zarzewiem konfliktów. Dlatego też w nowym Ainorze Kościół realnej władzy mieć nie mógł.
Z tłumu pęczniejących z dumy duchownych wyróżniał się Konrad Befelhorn, blady, rozgorączkowany i kaszlący krwią. Czuł na karku lodowatą rękę Śmierci i wszyscy byli tego świadomi. "Święty" nie był już w stanie sam chodzić, zmieniając się z krzepkiego wojownika w strzęp człowieka. O ile Niebiosa nie zamierzały interweniować, jego los był przesądzony.
Losy Ainoru jednak wciąż się ważyły. W kościelnych ławach siedzieli rycerze, nobile, oficjele, patrycjusze. Wszyscy niepewni jutra, zgromadzeni tu jako potwierdzenie sukcesu Tristana de Marque. Byli stroną przegraną, ale jak bardzo przegraną, miało się jeszcze okazać. Jak na każdej zmianie władzy, i na tej można było zyskać. Zawsze tak było, że zmiany dziejowe jednych spychały na dno, innych dźwigały na szczyt.
Siedzieli więc, nerwowo mnąc mankiety, czekając na nowego władcę. Wszystkich ożywiała ta sama nadzieja - że uda im się wyjść na swoje. Ze za rządów de Marque'ów będą ważniejsi niż za panowania Stormów. Nikt jednak się nie łudził - byli tu, bo innego wyjścia nie mieli. Choć słowa Tristana nosiły znamiona prośby, wszyscy wiedzieli że w istocie jest to ultimatum.
W bocznych stallach, bliżej ołtarza siedzieli wygrani. Nie miernoty, które uczepiły się w ostatniej chwili nóg de Marque'a, wyczuwając atawistycznym instynktem, kto będzie górą. W zdobionych fotelach, uśmiechnięci, zrelaksowani siedzieli prawdziwi zwycięzcy.
Lord Generał Marron z Mitrik, Wielki Mistrz Zakonu Miecza Niezwyciężonego, w szmelcowanym napierśniku przewiązanym błękitną szarfą, który przeszedł długą drogę od wyrzutka i pogardzanego renegata, do bohatera wojennego i jednej z najważniejszych osób w Ainorze. Harda twarz rycerza nie wyrażała żadnych emocji, ale orzechowe oczy lśniły gorączkowo. Marron z Mitrik nie mógł na tej wojnie wyjść lepiej.
Obok siedział Milan de Vries, w wamsie ze złotym lwem Lyonesse na białym polu, uśmiechający się do pięknych mieszczek i żon rycerzy. Normalnie od tego uśmiechu kobietom miękły kolana, ale teraz nikt niemal nie zwracał na de Vriesa uwagi. Moment był zbyt doniosły. Obok siedzieli generałowie Vandeleur i Kiss, ważne figury w armii nowego Ainoru, magowie Craster i Cartagena, którzy szybko doszli do porozumienia i rozważali możliwości naprawienia ainorskiej matrycy. Był i wysoki, wąsaty Martin Isenhart, i ponury Morgan, i wszyscy inni oficerowie wojsk Tristana de Marque. Brakowało tylko Blizny, ale nikogo to nie zdziwiło.
Był za to Godwin Orakliusz, który dzięki bogatemu strojowi i pomocy balwierza niemal nie przypominał przywódcy plebejskiego hufca, osobnik niezbyt sympatyczny, ale przydatny i obdarzony wielkim autorytetem u ludu.
Pod ścianą, markotny i posępny siedział Forken Tallan, w asyście swoich najbliższych towarzyszy. Jego ciało spowijało liczne bandaże, poruszał się o kulach, a na twarzy widniała paskudna, świeża szrama - ale żył. Na polu bitwy spotkał się z księciem Stormem, który nie pozostawił mu złudzeń, co do tego kto jest lepszym wojownikiem. Jednak Strażnik Zagłady żył, a Blaise Storm nie.
Gorączkowe szepty umilkły jak nożem uciął. Paziowie ogłosili Tristana i Gabrielle de Marque. Tristan nie przypominał tego dzikiego dowódcy najemników. Krótko ostrzyżony, ze starannie przyciętą brodą wyglądał niecodziennie. Jeszcze bardziej dziwił brak broni, z którą lord Lyonesse się nie rozstawał - ale koniec końców była to koronacja. Szata z purporowego atłasu spływała do samej ziemi, nadawała mu iście królewski wygląd.
Jego żona wyglądał niemniej olśniewająco. Z dumnie uniesioną głową majestatycznie szła u boku męża, wzbudzając podziw i zachwyt ciemnozieloną, błyszczącą suknią. Ciemne oczy błyszczały radośnie, ale zachowywała kamienny wyraz twarzy. Czekała na tę chwilę całe życie.
W milczeniu szli nawą główną, pomiędzy siedzącymi możnymi, świadomi powagi chwili. Rzucili Ainor na kolana, tak jak planowali. Teraz największe osobistości tego właśnie Ainoru przyglądały się ich koronacji. Do ołtarza nie było daleko, ale szli wolno, napawając się chwilą triumfu. Jego Eminencja Benedict Llorente, kardynał i głowa Kościoła Heironeousa, wygładził szatę i poprawił tiarę. Tajemnicza choroba Befelhorna otworzyła Llorentemu drogę do najwyższych kościelnych godności. I Tristan miał pewność, że Kościół będzie kooperować. Benedict Llorente, z serdecznym uśmiechem na niemłodej twarzy czekający przed ołtarzem, zawdzięczał de Marque'om zbyt wiele.
I dlatego bez szemrania wziął z czerwonej poduszki książęcą mitrę i z radością w sercu położył ja na skroniach najpierw Gabrielli, a później Tristana, klęczących przed ołtarzem. Był to ostatni raz, kiedy były najemnik przed kimkolwiek klękał. Powstał z klęczek, rytualnie ucałował kardynała w oba policzki i powiódł wzrokiem po zebranych. Nareszcie. Książę Tristan de Marque. Kościelne dzwony rozbrzmiały triumfalnym Te Deum. Towarzysze księcia wstali i zaczęli śpiewać, jakby dokładając wszelkich starań by zagłuszyć organy. Po kolei dołączali się do nich Ainorczycy, nie chcąc narażać się nowym władcom. Były renegat i najemnik nie mógł się nie uśmiechnąć.
Spojrzał kątem oka na Gabrielle. Ukradkiem ocierała łzy szczęścia, starając się by nie rozmazać makijażu. To była jej chwila triumfu. Uśmiechnął się szerzej i pocałował żonę w policzek.


Był wieczór po koronacji. Sala biesiadna gniewskiego zamku wypełniona była ludźmi, tak jak wcześniej katedra. Przy ustawionych w podkowę stołach siedzieli towarzysze książęcej pary, rycerze, duchowni, notable, ministrowie, wszystkie najważniejsze osoby w Ainorze. Wszak ich miejsce było u boku księcia - a księciem teraz był Tristan de Marque. W królewskim płaszczu z soboli, z mitrą na ciemnych włosach wyglądał władczo. Na jego ustach błądził uśmiech, gdy unosił w toaście zdobiony puchar. Obok niego, na identycznym, wysokim krześle siedział księżna Gabrielle, która promieniała z radości. Kształtne, upierścienione dłonie zaciskała na rzeźbionych poręczach fotela, odpowiadając uśmiechem na gratulacje i wyrazy uznania. Zwycięstwo, odzyskanie ojczyzny i koronacja sprawiły że wypiękniała. Wydawało się, że ma niespożytą energię. Ale w końcu do tego dążyła. I po to był jej Tristan de Marque.
Książę Ainoru uniósł kielich, przepijając do Marron z Mitrik - dokładnie jak parę miesięcy wcześniej, na początku wojny. Były renegat uniósł kielich, uśmiechając się typowym, wilczym uśmiechem. Tristan wiedział, że współpraca między nimi będzie owocna.
Milan de Vries wstał od stołu i uniósł kielich w toaście.
- Zdrowie książęcej pary! - krzyknął.
- Zdrowie! - odpowiedzieli chóralnym rykiem biesiadnicy.
- Niech nam żyją! - wydarł się podpity Sandor Kiss.
Tu, w przeciwieństwie do koronacji w katedrze, gratulacje były w większości szczere. Gros ucztujących byli to bowiem towarzysze Tristana i ludzie, którzy zawdzięczali mu stanowiska w nowym Ainorze.
Zaczęły się śpiewy, do sali wkroczyła trupa kuglarzy, mająca zabawiać gości, którzy już tylko pili. Właściwa uczta skończyła się już jakiś czas temu - i choć wystawna, daleka była od ekstrawagancji. Ot, bażanty, kapłony, dzik z rożna, wielkie patery z owocami, wyroby cukierników, rzec można: standard na książęcym dworze. Szczególnie w takiej chwili.
Biesiadnicy klaskali w dłonie obserwując zmagania wielkiego osiłka z niedźwiedziem, a potem kuglarza, który z zawiązanymi oczami skakał po stole, nie strącając ani jednego przedmiotu. Wiele było takich dziwów, których ucztujący wcześnie nie widzieli, ale też sporo było wyeksploatowanych. Jednak podchmieleni biesiadnicy się tym nie przejmowali. Dla większości z nich był to moment triumfu, ich chwila. Byli zwycięzcami.
Mało kto zauważył zniknięcie największego zwycięzcy, księcia Tristana.


W purpurowym płaszczu narzuconym na ramiona i książęcą mitrą na głowie stał na balkonie gniewskiego zamku i spoglądał na rozciągającą się poniżej stolicę Ainoru. Jego Ainoru. Pomimo późnej pory, miasto nie spało. Jakże by mogło, w dzień koronacji nowego księcia? Choćby nawet i obcego, choćby i nielubianego. Bądź co bądź był festyn dla ludzi, dzień wolny od pracy, chwila wytchnienia w znoju codziennej harówki.
Obrócił się słysząc ciche kroki na płytach tarasu.
- Coś się stało? - spytała księżna podchodząc do męża i opierając się obok niego o balustradę.
- Dostałem list od Remy'ego, z Pellak. Jestem regentem na czas małoletniości Tormunda Storma - powiedział cicho spoglądając na ognie rozpalone wokół Gniewu przez obozujących ludzi. Pomyślał że jeszcze trochę czasu upłynie zanim przestaną być obcy.
- Naprawdę?
Spojrzał na żonę, cieszącą się jak dziecko. Ale w końcu byli sami, mogła sobie pozwolić na zrzucenie maski. Zarzuciła mu ramiona na szyję, jak mała dziewczynka. Nie dziwił jej się.
Pokiwał głową z lekkim uśmiechem i objął ją ramieniem. Nic ich nie łączyło, zawarli małżeństwo z rozsądku, ale lubili się nawzajem. Nie mogli się też nie cenić, szczególnie w takiej chwili, jak ta, będąca zwieńczeniem ich wszystkich planów i wspólnych knowań. Uczyli się na sobie polegać i mieli zadatki na dobrą książęcą parę.
Gabrielle pocałowała męża w policzek i uśmiechnęła się leciutko.
- Idę zabawiać gości. Pewnie już zauważyli nieobecność księcia i księżnej i robią zakłady o płeć potomka, nad którym zapewne usilnie pracujemy. Nie dawajmy im jeszcze okazji do plotek.
- Idź, idź. Zaraz dojdę. Potrzebuję świeżego powietrza.
Księżna zaszeleściła suknią i zniknęła w drzwiach. Tristan oparł się o balustradę i pogrążył w zadumie. Pół roku temu nie posiadał nic, teraz był księciem Ainoru i regentem sąsiedniego, dużo większego, Bissel. Przeciw niemu była Senecja, Trzy Granie, być może i Rustycja, ale miał poparcie Trybunału. I Thornwardu.
Miał wiele czasu na zlikwidowanie opozycji. Na razie był tylko Regentem, ale kto wie... Pewnego dnia...
Uśmiechnął się i spojrzał w rozgwieżdżone niebo.
Zwycięstwo miało gorzko-słodki smak, jak zawsze. Gorycz brała się ze śmierci Blaise'a, z setek ofiar tej wojny, ze wspomnień Tristana i w końcu z tego, że pomysłodawca całego przedsięwzięcia nie żył. Jeden z najtęższych umysłów tej części świata spoczywał gdzieś w bisselskiej ziemi i Tristan obiecał sobie, że sprowadzi jego ciało i pochowa z wielką, należną mu pompą.
Najbardziej ironiczne było to, że ta osoba, jego ojciec, zginął za księcia Blaise'a Storma. Krótko po tym, jak miał niebagatelny wpływ na zabicie Wielkiego Księcia Bissel, Lorangina Kollmana.
Prałat Lionel de Marque, w służbie Heironeousa. Dziedzic Lyonesse, który zerwał z rodzinną tradycją, przełamał geas, uprościł nazwisko i został duchownym. Na krótko przed swoją śmiercią, wysłał synowi list, prosząc o spotkanie. Wiadomość zastała de Marque'a gdy przepijał pieniądze z ostatniej wojny, spłukanego i bez przydziału. Zerwał kontakty z ojcem dwadzieścia lat wcześniej, uciekając z Bissel i wstępując na służbę do Arthura Pendragona.
Historia zataczała koło.
Tristan zastanawiał się, czy Blaise Storm identycznie stał na balkonie, gdy został księciem. Pewnie tak.
Byli do siebie tak podobni... Tyle że Tristan nie miał zamiaru dać się zabić. Był sprytniejszy, bardziej cyniczny i planował żyć jeszcze długo.
I na chwilę obecną wszystko układało się doskonale. Miał Ainor, miał Bissel. Zamierzał mieć jeszcze więcej, marzył o imperium. Za te wszystkie chude lata, za tułaczkę i poniewierkę...
A nawet jeśli się nie uda, jeśli władanie go znudzi, to szlak będzie czekać. Jak wierna kochanka, gotowa zawsze przygarnąć.
Wyprostował się i spojrzał w niebo skrzące się dziesiątkami mrugających gwiazd. Odmrugnął im, jak zwykł czynić mając lat dwadzieścia.
Północny wiatr przyniósł pieśń. Wsłuchał się w słowa i zaśmiał. Dość perliście.
Kurwa, zawsze mogę zostać muzykiem...

poniedziałek, 25 czerwca 2007

nienawidzę poniedziałków

Jak Kot w Shreku 2. Nienawidzę.
Zachrypnięty, przepity głos w słuchawce uświadamia mi, że od kilku minut trwa zaliczenie poprawkowe, o którym zapomniałem na śmierć. Zrywam się z łóżka, boksuję się z kacem. W kuchni zeruję sok, pół litra od jednego przechylenia. Uzupełniam poziom płynu w organizmie. Nie mam czasu na prysznic, a śmierdzi ode mnie alkoholem, śmierdzi kacem. Nie robię nawet kawy, i tak jestem w ciemnej dupie. Pięć minut po przebudzenia wychodzę z domu, trę półprzymknięte oczy. Znów upierdoliłem buty, brodząc w wodzie i biegając po piasku. Nie wszystko pamiętam.

Ale to, że na uczelni mam przejebane jak bąk, owszem. Nie sposób zapomnieć.
Wpadam do sali, z półgodzinnym ponad spóźnieniem i kompletną pustką w głowie. Biorę od kumpla skrypt, przelatuję go wzrokiem. Wystarczy pierwsze spojrzenie i już wiem, że nie dam rady.
A jednak daję.
Wpadam do innej sali, przepraszam za spóźnienie, wyjaśniam, że zaliczałem co innego. Wszyscy i tak widzą, że poprzedniego wieczoru nad książkami nie spędziłem. Kiwam głową blademu gościowi, który siedzi pod ścianą. Piliśmy razem. Biorę od kobiety szczegółowy zakres materiału, bo trochę poleciałem w chuja, i w tym roku, i w zeszłym, ustalam termin i wracam do domu.
Trzeba domknąć wszystkie sprawy - zanim przyjdą Niemcy.

niedziela, 24 czerwca 2007

shelter from the Storm

Tristan de Marque dysząc ciężko stał na stosie trupów, opierając się na mieczu. Krew z rany na czole zalewała mu oczy, żłobiąc bruzdy w warstwie kurzu i pyłu osiadłym na jego twarzy. Cały był zbryzgany obificie posoką, głównie przeciwnika, choć trochę jego krwi utoczono. Nie wiedział ilu ludzi zabił, zresztą nigdy nie liczył trupów. Nie zabijał dla przyjemności. Jednak w tym boju nie było czasu ani sposobności na liczenie. Niewiele takich rzezi widział, a widział już wiele. Wojna była jego rzemiosłem.
Jednak to, co zdarzyło się tego pamiętnego dnia, w wigilię dnia Sw. Kryspina, pod Północnym Portem, jak kronikarze wspominali tę bitwę, przemawiało nawet do starych żołnierzy. To była istna rzeź, na śmierć i życie. Nikt nie błagał pardonu i nikt go nie dawał. Brat walczył przeciw bratu, sąsiad przeciw sąsiadowi, a zupełnie obcy sobie ludzie bili się ramię w ramię, stając się braćmi - bo tylko krew cementuje przyjaźń, jak u dzikich. Tego dnia szukali się na polu bitwy Tristan de Marque i Blaise Storm, ale znaleźć się nie zdołali. Choć książę Ainoru jak lew miotał się po polu bitwy, zabijając kolejnych wrogów, nie zdołał dopaść tych, których dopaść chciał najbardziej. Los nie dał mu możliwości spotkania ani z jenerałem Marronem z Mitrik, ani z Luttem "Pokutnikiem", ani z Konrad Befelhornem i Tristanem de Marque, których szukał najzawzięciej.
Powód miał istotny, szczególnie jeśli chodzi o Lorda Lyonesse. On to bowiem doprowadził do klęski Storma i rzucił Ainor na kolana, zwracając się przeciw księciu Blaise'owi. Hufce jego i Befelhorna miały zadać krucjacie ostateczny cios i przechylić szalę zwycięstwa na stronę Ainoru. Zamiast tego jednak uderzyły na Ainorczyków i siłą rozpędu zepchnęły ich w stronę rzeki, przygważdżając do Reala, bez szansy na ratunek. Ainorscy żołnierze otrząsnęli się jednak szybko z zaskoczenia i, wiedząc że ujść nie zdołają, postanowili drogo sprzedać swoją skórę.
I de Marque musiał przyznać, że im się udało. Miejsce, w którym teraz stał, w zakolu rzeki, było świadkiem najkrwawszego starcia, gdzie hufiec Lorda Lyonesse walczył z elitą wojsk księcia Storma. Ainorczycy, którym śmierć zajrzała w oczy, nie zamierzali się poddawać. W ostatniej, rozpaczliwej szarży starli się z ludźmi Milana de Vriesa. Walczyli zaciekle, w milczeniu. Trup za trupem padał na skrwawioną ziemię, która chciwie wchłaniała posokę, tak od niej czerwoną, że wydawało się, że walczą na pokładach gliny. Milan de Vries wrócił do swojego dowódcy bez połowy oddziału, z krwią lejącą się z twarzy i mieczem złamanym u rękojeści, ale za to prowadził dowódcę straży przybocznej księcia Storma na arkanie.
Bitwa dogorywała. Niedobitki ainorskiej armii składały broń, bowiem morze krwi, jaka została przelana tego dnia, sprawiła że obie strony się opamiętały. Szał bitewny opadł, opadły emocje, zniknęła krwiożerczość zastępiona przez trwogę w obliczu takiej rzezi. Ale tego wszystkiego Tristan de Marque wiedzieć nie mógł, zasłonięty rzeką i drzewami.
Ciężko usiadł na pniaku ściętego drzewa i otarł przedramieniem twarz. Wszędzie wokół były trupy, i Ainorczyków, i krzyżowców, i jego ludzi. Real zrobił się czerwony od krwi, która spływała po zboczu do rzeki. Lord Lyonesse nie miał pojęcia, kto wygrał i w tej chwili nie dbał o to. Widział Milana, kusztykającego, ze strzałą wbitą w nogę, kędzierzawego de Lobau z ułomkiem włóczni wbitym w bok. Wszędzie wokół byli wydający przeraźliwe jęki ranni i trupy, skłute sulicami, naszpikowane strzałami, pocięte mieczami.
Takiej jatki Tristan nie pamiętał od lat. Od Camlann.
Obok niego usiadł jenerał Marron, krzywiąc się. Rozorane włócznią biodro doskwierało mu bardziej niż twardy renegat dawał po sobie poznać. Bez słowa wyciągnął ku Tristanowi bukłak. Kondotier zwilżył zaschnięte usta i splunął krwią z przygryzionego w walce języka.
- Jak myślisz, kto wygrał? - spytał zmęczonym, cichym głosem Marron z Mitrik, z chrypą świadczącym o tym, że zdarł gardło wywrzaskując przez całą bitwę komendy. De Marque spojrzał na towarzysza, potem powiódł wzrokiem po stosach trupów.
- Co to, kurwa, za różnica?
Jenerał wyjął mu z ręki bukłak i pociągnął łyk.
- Też, kurwa, racja.
Spomiędzy drzew wyjechał mężczyzna w czerwono-niebieskich barwach z białym proporcem. Jego wygląd wskazywał na udział w bitwie, i to czynny. Zeskoczył z konia, i choć nogi ugięły się pod nim w kontatkcie z ziemi, ustał. Omijając trupy zaczął iść w stronę najemników.
- Hrabia Tristan de Marque?
- Tak? - nie był w stanie uwierzyć, że jeszcze ktoś mu zawraca głowę. Pewnie żądają poddania, przemknęło mu przez myśl.
- Jestem lord Evan Montjoy, herald Ainoru. Na polu bitwy gdy pytałem o dowódcę wskazano mi ciebie, panie. Trochę zajęło mi odszukanie ciebie, alem słyszał, że walczyliście nad rzeką, i oto jestem.
- Chcesz prosić żebyśmy złożyli broń, mój panie?
- Złożyli broń? - oczy Montjoya wyrażały zdumienie. - Przybyłem prosić byśmy mogli objechać pobojowisko i zebrać naszych zmarłych, aby godnie ich pochować.
Wokół herolda i dwójki dowódców zaczęli gromadzić się ocalali - kuśtykając i wspierając się jeden na drugim grupowali się wokół tej trójki, zaciekawieni co ainorski poseł ma do przekazania.
- Kiedy ja nie wiem, kto wygrał...
- Wy, panie. Dzień jest wasz.
- Wygraliśmy... - wyszeptał Tristan de Marque.
- Chcieliśmy prosić o pokój. Dość już śmierci z powodu Blaise'a Storma.
- Wasz książę był człowiekiem dzielnym i godnym szacunku, lordzie Montjoy.
Po raz wtóry Evan Montjoy się zdziwił.
- Myślałem, że...
Kondotier pokręcił głową i uciął.
- W takim razie źle myśleliście, panie.
Dźwignął się na nogi i pomógł Marronowi wstać. Dumny jenerał był zbyt zmęczony by odrzucić pomoc i wsparł się na jego ramieniu.
- Lodzie Montjoy, chciałbym ci przedstawić Marrona z Mitrik, wielkiego wodza i wojownika.
Ainorski poseł, choć czuł się skrępowany, wyciągnął dłoń, którą renegat po chwili wahania uścisnął.
- Słyszałem - odrzekł kiwając głową - Choć przyznać muszę, że niezbyt pochlebne rzeczy, jeśli waści nie urażę...
Wilczy generał zaśmiał się chrapliwie.
- O nas dwóch z reguły mówi się niepochlebne rzeczy, lordzie Montjoy. Ale to się zmieni, macie moje słowo - sparodiował żołnierski salut - W końcu, jak to mówią, historię piszą zwycięzcy.
Tristan de Marque podszedł do zwłok swojego giermka, piętnastoletniego Crispina. Chłopak walczył dzielnie, ale dopiero teraz Tristan zauważył ranę na piersi. Ukląkł, dźwignął ciało i wyprostował się. Wojna była sprawą mężczyzn, nie powinny na niej ginąć dzieci. Zaczął iść pomiędzy trupami, kierując się w stronę miasta i rzucił okiem na Montjoya.
- Czy książę Blaise...
Ainorczyk pokręcił głową.
- Nie znaleziono jego ciała.
- Jeszcze - rzucił Marron idąc obok Montjoya i de Marque'a.
Za nimi ciągnęli ocaleli żołnierze. Podpierając się na gałęziach, skrwawieni i zmordowani sunęli za swoimi dowódcami. I wciąż ich przybywało. Sprawni podnosili z ziemi rannych i pomagali im iść.
Rychło do długiej kolumny dołączył Konrad Befelhorn, który widocznie walczył w pobliżu. Na widok Tristana i Marrona uśmiechnął się i Lord Lyonesse również mu odpowiedział uśmiechem. Nie przepadał za "Swiętym", z wzajemnością, ale Befelhorn wiele mu zawdzięczał. Jednak pomimo poprzednich niepowodzeń, Tristan nie mógł zaprzeczyć, że Befelhorn pomógł w ostatecznym zwycięstwie. Ochlapany krwią, w powgniatanym i poszarpanym napierśniku szedł u boku kondotierów, a razem z nim krzyżowcy. Jakiś bogobojny żołnierz zaczął nucić pieśń, którą wnet podchwycili inni i tęskny, żałośliwy psalm ku czci Heironeousa rozbrzmiewał w lasku, którym szli, z początku cicho, z każdą chwilą potężniejąc, dla wierzących jako widomy znak łaski ich pana, dla de Marque'a jako bitewne rekwiem.
Non nobis domine, domine...
Non nobis domine
Sed nomine, sed nomine
tuo da gloriam...

- Mówią, że starsza córka Petryla Martella, niech mu ziemia lekką będzie, jest twoją małżonką, panie... - zaczął Montjoy.
De Marque skinął głową.
- Owszem, ale porozmawiamy o tym później.
Evan Montjoy skłonił głowę i w milczeniu szedł obok zasłuchanego w pieść Tristana, niosącego w ramionach ciało chłopca.
Non nobis domine, domine,
Non nobis domine,
Sed nomine, sed nomine
tuo da gloriam...
Non nobis domine, domine,
Non nobis domine,
Sed nomine, sed nomine
tuo da gloriam...



Było po bitwie. Blaise Storm przepadł bez wieści, dowódcy ainorskiej armii zginęli lub dostali się do niewoli, było więc i po wojnie. Nad Realem, w drodze na Gniew stały jeszcze resztki armii Ainoru, ale w obliczu klęski pod Północnym Portem i zniknięcia, a prawdopodobnie i śmierci, księcia Storma nikt nie łudził się, że wynik wojny jest przesądzony. Szczególnie, że jak się okazało, krzyżowcy nie ponieśli tak dotkliwych strat jak początkowo sądzono i dość szybko byli gotowi do kontynuowania marszu. Jednak takiej potrzeby nie było. Członkowie znamienitych ainorskich rodów dostali się do niewoli i ich rodziny nie chciały ryzykować zgładzenia jeńców.
Błyskawicznie okolicę obiegła wieść o powrocie jedynej córki margrabiego Martell, prawowitej dziedziczki tronu, za którą zbrojnie stał jej mąż, Tristan de Marque. Ludzie mówili, że książęca para nie żyła, tak samo jak ich dzieci i nie było głębszego sensu w dalszym przelewaniu krwi. Szczególnie, że przelewać nie było jej za kogo. Spora część Ainorczyków, pod nieformalnym przywództwem Evana Montjoya złożyła kapitulację i poprosiła Gabrielę Martell-de Marque, żeby przywróciła księstwu pokój. Jak wnet się okazało, krzyżowcy przeciw temu nic nie mieli, bowiem Tristan de Marque skaptował i Marrona z Mitrik, i Konrada Befelhorna, i Godwina Orakliusza. Popierał go również wzgardzony przez księcia Storma Forken Tallan, a także ainorski wywiad. Gdy Tristan i Gabriela potwierdzili, że uczynią Kościół Heironeousa religią oficjalną, na czele którego stanie Befelhorn i ogłosili, że pewien procent dochodów będzie przekazywany Kościołowi, krzyżowcy nie oponowali. Cel został osiągnięty. A "klika de Marque'a", jak nazwał ich jakiś dowcipniś przemawiała niejako z pozycji siły. Część z krzyżowców postanowiła także skorzystać z oferty Blaise'a Storma, którą ponowili Tristan i Gabriela, i osiedlić się na ziemiach Ainoru. De Marque'owie ogłosili również amnestię dla wszystkich biorących udział w wojnie Ainorczyków, nie chcąc dalszego przelewu krwi i wyruszyli w triumfalny pochód w stronę Gniewu.
W tym samym niemal czasie do Pellak wyruszyło poselstwo, w skład którego wchodził rycerski Remy de Lobau, będący najlepszą rekomendację dla Tristana de Marque, a także kilku duchownych z Kościoła Heironeousa, wysłanych przez Konrada Befelhorna, szykującego się do objęcia stanowiska arcybiskupa Ainoru, jak również grupa zakonnych rycerzy z ramienia Marrona z Mitrik. Cel poselstwa był jasny: tron Bissel był wakujący. Tristan de Marque, zdobywca Ainoru i pogromca księcia Storma, miał w rękach Tormunda, wnuka "Budowniczego". Proponował intronizację małoletniego Tormunda Storma na tron Bissel i siebie samego - lub raczej z żoną - na pozycję regenta do uzyskania pełnoletności przez władcę. Któż w końcu lepiej by się do tego nadawał? De Marque udowodnił że jest zręcznym politykiem i dobrym wodzem i przywracał Ainor Bissel, czego nie zdołał uczynić poprzedni władca. Remy de Lobau miał przekazać wszystkie te argumenty w grzecznej, lecz nie usłużnej formie. Wiózł także pismo do Jonatana Deliver, ainorskiego posła w Pellak.
Ale przede wszystkim, miał wieści dla Pierwszego Namiestnika Trybunału z kandydaturą na stanowisko Namiestnika Ainoru. Była to oferta, której rozsądny Trybunał odrzucić raczej nie mógł.

wtorek, 19 czerwca 2007

there are times...

I znów, jak Jay-Z kiedyś, mówię, że to nie może być życie. Bo to się nie trzyma kupy.
Still I gotta move on, though my heart's still torn, life gone from the womb, don't worry, if it was meant to be, it'll be - soon.
Obiadokolacja o północy, jak to często bywa. Mięso zrobione naprędce, w kilka minut, jeszcze nie z takim profesjonalnym niedbalstwem, zawodowym minimalizmem, z jakim bym chciał. CSI Las Vegas, jedzenie na kolanie, co jakiś czas rzut oka na skrypt rozłożony na stole, przyklejony do blatu rozpaczliwie, tak jak ja do studiów.
Beznadziejna sytuacja.
Oczy się kleją, ssanie w żołądku, kolejny papieros na balkonie ze słuchawkami, ze wzrokiem wlepionym w światła miasta. Bo widok mam zajebisty, panorama stoczni, ze wszystkimi dźwigami i blaskiem latarni. Stukot kół przejeżdżające pociągu, niosący się poprzez noc, aż do mojej membrany. I zmęczenie, zmęczenie straszne.
Jak b-boy, ostatni sprawiedliwy, kapitan tonącego okrętu. Niewielkie szanse, by był nim Latający Holender, raczej jak zwykła krypa. Jak uda mi się pchnąć tę całą sesję, nie mam pojęcia. To nie może być życie.
Podejrzewam, że dotknąłem piekła więcej razy niż Beanie, ale czy wrócę w życie pozagrobowym?
To akurat nie spędza mi snu z powiek, życie kryje w sobie większe zagadki.
Dla mnie przynajmniej.
Przestaję już czuć cokolwiek, mieć z czymkolwiek kontakt. Chciałbym się odłączyć, zresetować, najlepiej na stałe.
Ptaki ćwierkające o trzeciej nad ranem to wszystko dziwki. Tylko wziąć garłacz i je wszystkie wystrzelać. Małe, skrzydlate, irytujace skurwiele.

Jak woda na czekoladę, powoli osiągam stan wrzenia.

---

Mój stan ducha to:
Alabama 3 - Woke Up This Morning [Chosen One Mix]


Zaczyna robić się jasno, ja pierdolę.

poniedziałek, 18 czerwca 2007

.melancholia powrotów.

Powroty mają w sobie coś z porażki, deszczu i ostatniego papierosa. Są tak pełne melancholii, niemal nią ociekają. Siedzimy na końcu PKSa podskakującego na wybojach, zmęczeni, zamyśleni, z lekko zmrużonymi oczami.
Nachylam się za oparcie, tak żeby osłoniło mnie jak będę pił piwo. Nie wiem czy w PKSach spożywanie alkoholu jest zabronione, ale coś mi mówi, że tak. Wszyscy robią to samo.
Piwo wywołuje wesołość, uaktywnia utajone procenty z dwóch poprzednich dni. Wspominamy najśmieszniejsze momenty weekendu, przerzucamy się sytuacjami jak śnieżkami za gówniarza. A wspominać jak zawsze jest co. Głowa się kiwa, zamykam oczy i słyszę Shelter From The Storm.
Wszyscy marzą o wejściu do domu, zrzucenia bagażu na podłogę, prysznicu, kolacji i łóżku, a jednak gdyby była możliwość zmiany kursu o 180 stopni i powrotu, nikt by się nie wahał.
Powroty do rzeczywistości są niezwykle ciężkie, to jak zbyt szybkie wychodzenie z głębokości. Grozi chorobą dekompresyjną.
Weekend pod egidą Jamesa Browna i B.B. Kinga. Nie potrzeba było jeziora, bo drugie takie, a nawet większe, lało się z nieba.
W PKSie gitara, wódka z sokiem i szanty. Morze to najlepszy region świata, nikt nie ma takich pieśni i tego niepodrabialnego klimatu. Dziewczyny wysiadają, chowamy gitarę.
Wszystko pryska jak bańka mydlana. Wysiadamy z Łestem na dworcu, kupujemy po piwie, pół popcornu za ostatnie pieniędzy i idziemy wypić. Nogi same niosą nas w stronę plaży, bo to już rytuał, niemal codzienność. Przewracamy śmietniki i siadamy, otwieramy butelki. Jest sentymentalnie i melancholijnie. Miasto wydaje się nieciekawe i mdłe.
Zaduma.
I niewiedza co teraz ze sobą zrobić.

czwartek, 14 czerwca 2007

okrutny okruch życia

Kawa jest mocna i słodka, a contrario, tak jak gorzka jest letnia sesja. Z mlekiem.
Kawa, nie sesja.
Sąsiadka-szprycha wróciła. Spróbuję ją zaciągnąć do łóżka, jak następnym razem przyjdzie zapłacić za miejsce parkingowe. Co mi szkodzi.
Heroes III zamiast prawa karnego, kafle na balkonie klejące się od piwa, All Along The Watchtower, okruchy życia.
Coraz płytszy oddech, nienaturalnie skrócony i ucięty. Byle do piątku, myślę patrząc na zegarek. Unikam spojrzenia na podręcznik do karnego, ale nic z tego. Przyglądamy się sobie, mierzymy się wzrokiem. Jestem twardy, przetrzymuję skurwiela. Nie ze mną te numery, cegło. Twoje pół tysiąca stron nie robi na mnie wrażenia, jestem jak Eastwood w dolarowej trylogii. Książka flaczeje, kurczy się w sobie i chowa się głęboko w okładce. Jak ślimak.
Ale wiem, że to półśrodek, że jeszcze tej nocy skurwiel wygra. Bo to nie zależy już tylko ode mnie.
Miko Miyazaki nie żyje. Szkoda, że tylko Miko.
Mia Wallace nie musi umierać na trawniku, żebym miał przejebane jak bąk. Literally.
Nie tak jak Vincent co prawda, ale zawsze, kurwa, jednak.
Wszystko płaskie, kiczowate i znajome, jak Wolfenstein 3D.

Co naprawdę powiedział joker do złodzieja?

czwartek, 7 czerwca 2007

Simple Twist of Fate

BLVD, Odsłona #1

Jednak według większości opowieści wszystko zaczęło się na nadmorskim bulwarze, rozciągającym się niczym wstęga wzdłuż wybrzeża. Podczas burzy fale wściekle tłukły o betonowy mur, przy lekkiej bryzie widać było tójkątne żagle jachtów leniwie krażących po zatoce. Na licznych, oddalonych od siebie ławkach przesiadywali młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni. Bulwar był miejscem schadzek i randek, szczególnie o zmierzchu, gdy zachodzące słońce kryło się do połowy w morzu, nadając tafli pastelowe odcienie.
Właśnie jednego z takich wieczorów się poznali. On siedział na schodach, w kurtce z postawionym kołnierzem i włosami zwichrzonymi przez wiatr, w tym dziwnym stanie świadomości, w jaki wpędza intensywne picie przez kilka dni z rzędu, gdzieś między jawą a snem. Gdy siedział tak w białych sportowych butach, z papierosem przyklejonym do wargi, martwo wpatrujący się w beton pod stopami, wydawał się niemal ułudą. Blada, przepita i przećpana apoteoza obojętności i apatii.
Ona nadchodziła od strony licznych knajpek wyrosłych na sezon jak grzyby po deszczu przy uczęszczanym bulwarze. W sukience odsłaniającej kształtne łydki i w plisowanej bluzce, cicho stukała obcasami.
Stuk, stuk, stuk.
Gdy zrównała się z nim, przystanęła. Choć stała niemal na wprost niego, nie podniósł głowy. Kontemplował beton.
- Przepraszam, masz papierosa?
Głos miała wibrujący, trochę chrapliwy, z rodzaju tych, które niosą ze sobą słodką obietnicę. Tym razem jednak przebijało z niego zdenerwowanie.
Z niepokojem zauważył, że prawy but był brudny. Poślinił palec i potarł, usiłując zetrzeć plamę. Bez skutku.
- Mam.
I to wszystko. Zadnego gestu, żadnego słowa więcej. I wciąż martwe wpatrywanie się w stopień.
- Poczęstowałbyś mnie?
Jakaś część jego umysłu mówiła, że jeśli zamknie oczy, to ten natrętny głos da mu spokój i umilknie. Podniósł głowę i ze zdziwieniem zlokalizował źródło głosu. Zobaczył szczupłą twarz o delikatnych rysach, obramowaną lokami, których kolor zatrzymał się gdzieś pomiędzy czernią a ciemnym brązem.
Znużonym ruchem wyciągnął z kieszeni paczkę, otworzył i wyciągnął w jej stronę. Wyjęła papierosa i nachyliła się, gdy szukał zapalniczki. Gdy wstał, żeby jej odpalić, odezwały się wódka, haszysz i pięćdziesiąt godzin bez snu. Zemdlał.
Ona zadzwoniła po pogotowie.
Potem byli razem.


Jakiś czas.

środa, 6 czerwca 2007

Did they get you to trade your heroes for ghosts?

A jednak się domyśliłeś. Myślałem, że jesteś już na to za stary - że wolisz hodować kurczaki i ciułać grosze...


Yesterday's New Quintet - Bitches Brew.
Uwierzysz?