niedziela, 15 kwietnia 2007

It's been hell of a year

Nie cierpię pogrzebów, zresztą nikt ich nie lubi. Zawsze się wtedy zastanawiam, kto będzie niósł moją trumnę i tak dalej. Ciekawe czy będzie mi to robiło jakąś różnicę.
Staliśmy na cmentarzu, w ciemnych garniturach nagrzewających się od słońca, w takim nieświadomym pastiszu Ojca Chrzestnego, bo byliśmy Ewie to w jakiś sposób winni. Jesteśmy. Nie potrafię sobie radzić w takich sytuacjach, bo wiem, że słowa nic nie zmienią, toteż milczę i wychodzę na głąba.
Siedzieliśmy z Cardim w parku, na Korei, paliliśmy i dyskutowaliśmy. Liceum było jednak o niebo lepsze, bez porównania. W garniturach, pod krawatem, nie pasowaliśmy do okolicy, do ludzi i w ogóle do tego miasta, tak jak nie pasuję do żadnego z miast. Prawdopodobnie jak każdy z nas.
Może i Goethe rzeczywiście pisał na kacu, mi dość ciężko. Łeb mnie napierdala, nawet najlżejsze zmarszczenie brwi powoduje eksplozję. Ale spoko, przechodzi mi. Znów wróciłem do domu o piątej, choć planowaliśmy powrót o północy. Ale nie narzekam, śmiesznie było. Ostatnio rzadko kiedy jest śmiesznie, szczególnie na tej smutnej jak pizda uczelni.
Idę breakfast machniom, kawa, papieros i albo któreś Star Wars, albo Henryk V.
No co poradzisz?
No nie poradzę.
No nie poradzisz.

Brak komentarzy: