piątek, 11 maja 2007

Keep it on and on and on and on...

Leżę na łóżku z rękoma pod głową i patrzę w sufit. Ze słuchawek sączy się jazz, wszystko mam w dupie. W pokoju jest ciemno, duszno, wszystko śmierdzi papierosowym dymem i alkoholem. Rozsunąłbym zasłony i otworzył okno, ale nie chce mi się wstawać. Kac-katharsis. Czuję się kompletnie wyprany, jestem monumentem obojętności. Spodnie leżą na biurku, kurtka leży na podłodze, jeden but stoi na półce z książkami, drugiego z łóżka nie widać. Taki moment, że wszystko mnie serdecznie pierdoli. Wiem, że za parę godzin mi przejdzie, więc cieszę się chwilą. Bitches Brew. Sufit jest beznadziejny. Płaski, biały i jakiś taki, kurwa, nijaki. Utożsamiam się z nim. Myślę, że możemy się zaprzyjaźnić. Sufit egzystuje w jednym czy w dwóch wymiarach? Zastanwiam się jakby się czuł, gdybym to ja był nim, a on mną. Pewnie też by leżał ze słuchawkami na uszach. Wymyśliłem zgrabny epigramat: "Jak sufity chłoną jazz? Wcierają sobie."
Zjebany, co?
Zresztą, to chyba nie jest epigramat, ale nieważne.

Brak komentarzy: