piątek, 6 lipca 2007

Shelter From The Storm [Alternate Casablanca Take]

Casablanca, kurwa.
Ze wszystkich knajp, we wszystkich miastach, na całym świecie, ona wchodzi do mojej.
Było to absolutnie nieprawdopodobne, ale mogłem się tego spodziewać. To nie mogło się tak skończyć.
I nie skończyło.
Wyglądała świetnie. Czas był dla niej bardzo łaskawy. Dla mnie mniej.
Jej oczy straciły trochę ze swej wesołości, nabrały za to mądrości i głębi. Dżinsy, oliwkowa kurtka, niski obcas. Wyszlachetniała i spoważniała, ale wciąż zdarzało jej się rzucać spod jasnej grzywki filuterne spojrzenie małego chochlika, jak przed laty. Dokładnie tak, jak ją sobie wyobrażałem.
Ramieniem obejmował ją wysoki blondyn w letnim garniturze, biznesmen czy prawnik. Człowiek sukcesu. Władczy, pewny siebie sukinkot z wypchanym portfelem, pasujący tu jak tort weselny w masarni.
Zauważyłem ją w tym samym momencie, co ona mnie. Zamówiłem jeszcze jednego podwójnego burbona i zaciągnąłem się camelem.
Próbowałem pić daiquiri i być Hemingwayem, ale się nie udało. Kurewsko ciężki kawałek chleba. Whiskey miała lepszy, bardziej cierpko-gorzki smak. Jak moje samopoczucie.
Kiedy weszli do knajpy, on, dżentelmen, oczywiście przytrzymujący drzwi i puszczający ją przodem, Sam akurat kończył grać (czemu, kurwa, Sam? życie kopiuje sztukę częściej niż nam się wydaje).
Grał "Shelter From The Storm" Dylana, utwór, którego ona nie lubiła, a ja kochałem. Zawahała się, ale nie mogła udać, że mnie nie zauważyła. A ja nie mogłem się nie uśmiechnąć, bo gdy szła w moją stronę, Sam śpiewał ostatnią zwrotkę.
"Beauty walks on a razor's edge, someday I'll make it mine, well, I'm living in a foreign country but I'm bound to cross the line, If only I could turn back the clock to when God and her were born, "Come in" she said "I'll give you shelter from the storm".
Wiedziałem, że tego na pewno nie powie.
Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy bez słowa. Nadziany sukinkot stał trochę z boku, zagubiony i niepewny, co sprawiło mi wielką przyjemność.
- Czas ci służy - odezwałem się wreszcie.
- Tobie też - skłamała.
Nie wygladam wcale dobrze, wiem o tym. Ale to nie pierwsze jej kłamstwo, więc co to za różnica?
Znów patrzymy sobie w oczy, ale kontakt jest płytki i powierzchowny. Nie mamy o czym rozmawiać. Po tylu latach nie mamy sobie nic do powiedzenia.
Spacerujemy nabrzeżem, jest chłodno jak na tę porę roku. Odstawiła nadzianego sukinkota do hotelu, wstawiając mu zapewne jakąś banalną gadkę, jak zawsze.
Al Iskandariyah.
Próbujemy szczerze porozmawiać, otrzymujemy substytut rozmowy. Tak naprawdę żadne z nas tego nie chce.
Przez moment myślę, że przyjechała tutaj, na drugi koniec świata by mnie ściągnąć, bo mówi:
- Wróć do kraju. Ludzie tego chcą.
Uśmiecham się smutno i wciągam dym do płuc.
- Ludzie czy ty?
Ucieka ze spojrzeniem na bok, dowodząc że jednak traci klasę. Kiedyś kłamała bez zająknienia, bez mrugnięcia okiem.
- Wszyscy chcą.
- Wrócę - kłamię.
Całuje mnie w policzek na pożegnanie i wraca do hotelu, ja zrobić tournee po tawernach.
Nigdy więcej się nie spotkaliśmy.



/The Beat Konducta - Sitar Ride/

2 komentarze:

fisza pisze...

M jak Madlib, nie inaczej, swietna płyta

Father Mulcahy pisze...

wykurwisty tekst. tez uwielbiam Ricka !!!