niedziela, 17 grudnia 2006

Only a fool in here would think he's got anything to prove.

Peckinpah to mistrz. Beskidó. Przed chwilą znów leciał Pat Garrett i Billy Kid. I znów się zastanawiałem co sprawia że ten film jest tak genialny. Na pewno rozpierdalająca muzyka Dylana, duet Kristofferson i Coburn, ale przede wszystkim atmosfera jaką kreuje Peckinpah. Wszyscy wszystkich znają, wspominają stare czasy, stare skoki - i ta świadomość krańcowości, upadku. Zagłady. Każdy wie, co się stanie. Najlepsi przyjaciele najgorszymi wrogami. I bez tego taniego, kiczowatego patosu, jakim obecnie epatuje kino. Mistrz.

suddenly I turned around and she was standing there
with silver bracelets on her wrists and flowers in her hair
she walked up to me so gracefully and she took my crown of thorns
"come in," she said, "I'll give you shelter from the storm..."

Shelter From The Storm rocks. Dobrze się też kończy: "well, I'm living in a foreign country but I'm bound to cross the line, beauty walks on a razor's edge, someday I'll make it mine, if I could only turn back the clock to when God and her were born,"come in," she said, "I'll give you shelter from the storm".
Beauty walks on a razor's edge - truth and the beauty are in the eye of the beholder, tak jak kończyli się Jeźdźcy Apokalipsy. I stopped trying to figure everything out a long time ago - czy aby na pewno?
Wkręciło mi się Shelter From The Storm. Co zresztą widać na moim last.fm. Ale The Times They Are A-Changin' nie przebije. Well...
Tak jeszcze na koniec: "all the truth in the world adds up to one big lie".
Jak zwykle Dylan i jak zwykle nie rozumiem o co chodzi. Ale cytat dobry.

What would Kastor do?
Get drunk.

sobota, 16 grudnia 2006

Fed up with the bullshit

Jak Big L, c'nie? On też był fed up with the bullshit. I Jeru. I Mos Def. W sumie, kurwa, wszyscy byli fed up.
Bullshit to wszystko. Uczelnia, nałogi, trawa to bullshit, "tak, wyskoczymy gdzieś w przyszłym tygodniu" to bullshit, "zrobię to na jutro" to bullshit, "fo' sheezy" to też bullshit - wszystko jest, kurwa, bullshit. Albo "nagraj mi, nie wiem, Diddy'ego, Ying Yang Twins" od kogoś, kogo naprawdę cenię.
Czuję się jak gówno. Dosłownie. Walnąłem trzy browary, a czuję się przekoszmarnie. Niewiadomo czemu. Przez sześć dni nie spaliłem ani jednego fajka i nie wypiłem nawet małego bronka. Pewnie o to chodzi. Brak paliwa.
Dzisiaj o 9 rano wszedłem do McDonalda w Rumi i co leciało w radiu? Breakfast At Tiffany's. Wspomnienia, aj. Tak sobie myślę, że pomimo tego że gotuję i nieźle znam się na jedzeniu, i próbowałem kuchni niemal całej Europy, to jednak jestem dzieckiem hamburgerów. Co innego można jeść w nocy po chlaniu? Nie zawsze da się przecież iść o 6 rano na carbonarę.
Dzisiaj wywoziłem resztę rzeczy ze starego domu. Pusto, głucho i smutno.
Na moich oczach magia powoli wyparowuje z tych wszystkich miejsc. Zabudowują, burzą, stawiają płoty, odremontowują, chujują. Niby wszystko się zmienia, ale jednak szkoda. Jedno jedyne miejsce, które mógłbym nazwać swoim domem.
Zastanawiam się czy gdzieś wychodzić. Nie chce mi się. Rzucam palenie i rzucam picie. Znowu miałbym się spotkać z ludźmi. Nie chce mi się tego wszystkiego słuchać. Wszystko ssie. Lordz Of Brooklyn ściąga mi się tak wolno, że zaraz jebnę.
Boli mnie głowa, muli mnie w żołądku, mam zaschnięte gardło i parę innych dolegliwości. Wyrobiłem sobie takie zajebane oczy. Cały czas są zmrużone. Z niewyspania, złego oświetlenia, alkoholu i trawy. Wciąż wyglądam na nietrzeźwego.
Breathe in, breathe out, respiration i Black Star keeps it burning.
I takie tam.
Zią.

poniedziałek, 27 listopada 2006

I feel alone out here on my own, I close my eyes and picture home...

W zasadzie powinienem iść w kimę, ale jakoś tak wyszło, że założyłem kurtkę, wyjąłem z lodówki browara, wziąłem paczkę fajek i wyszedłem na balkon. Ostatnio jak Rynda do mnie wpadł o 2 w nocy i bakaliśmy w samochodzie, stwierdziliśmy, że to jest pojebane. Normalni ludzi o 12-1 śpią, a my dopiero wtedy odżywamy. Nie jestem w stanie się przestawić na dzienny tryb życia - fuck it.
Zaryzykowałem i wrzuciłem do discmana składankę 2Pac'a. Mimo wszystko dalej mam olbrzymi sentyment do niego, a szczególnie do tych kilkunastu utworów. Myślę, że gdybym miał strzelić sobie w głowę, to przy którymś z nich. "Life Goes On", "My Block", "Letter 2 My Unborn", "Unconditional Love", "Thugz Mansion", nawet "Runnin'", choć wyprodukował to Eminem. Na imprezie u Agi, jak już szliśmy spać, ktoś puścił "Thugz Mansion" i poczułem się chujowo. Chciałem zamknąć oczy i mieć nadzieję, że jak je otworzę będę siedział koło Izy, którą zobaczy za parę dni w szkole, że po tej imprezie wrócę z Ice'em eRką do domu i że znów spotkamy się rano w autobusie jadąc do VI LO. Nic z tego - tamte czasy nie wrócą, you fool.
Zaciągałem się papierosem i chciałem, żeby znów tak było, że jak zrobię te parę kroków, znajdę się na trawie, w ogrodzie domu na Lotnisku. Ze będę mógł przeskoczyć przez płot - czy nawet nadłożyć drogi i pójść przez furtkę - przejść tę ulicę, na której znałem każdy centymetr brukowanej kostki, zapukać do drzwi Kato i pójść na boisko, usiąść na stole do ping-ponga, zapalić i patrząc na gwiazdy zastanawiać się jak to będzie na studiach. Stoję jednak na balkonie, przed sobą mam zasrany las i już nie jest so ghetto, so hood. Po prostu.
Pamiętam jak przed każdą imprezą piliśmy u Ice'a browary i słuchaliśmy "Letter 2 My Unborn", myśląc o tak odległej, jak nam się wtedy wydawało, przyszłości. Albo jak wróciliśmy po koszmarnej nocy u Mazana - choć teraz i to wydaje mi się piękne - i jak non-stop wałkowaliśmy "check this out, Beavis". To było coś. "Unconditional Love", przy którym pisałem wiersz Izie - do tej pory jak to słyszę, a nie słucham zbyt często - widzę widok na Lotnisko z mojego balkonu. Jak siadałem z browarem i fajką i słuchałem "Life Goes On", myśląc, że jeszcze jeden joint, jeszcze jedno piwo i mogę umrzeć. "Thugz Mansion", przy którym za każdym razem wpadam w doła, chyba że słyszę to na imprezie i widzę śmiejącą się Izę - a takich sytuacji już nie ma. Móc znów wpaść do Hela po szkole z browarami i chlebem, usiąść na dachu, zapalić, i gadać o '93, '94, '95, kiedy rap był przesycony dźwiękami miasta.
We used to do them as adolescents, do you recall?
Ostatnio wpadli do mnie Dzyna i Kato z plejką, potem przyjechał Gidziel i lekko najebany Łycha i była beka - zawsze jest - ale to nie to samo. To nie jest picie u Dzyny w garażu, kiedy wysłaliśmy Jiggę po szampana, bo tak lało, że nikomu nie chciało się wychodzić, jak siedzieliśmy z browarami, słońce prażyło a z głośników sączył się "The Chronic", od początku do końca. Wtedy wiedziałem, że to jest mój dom, że będę wracać minutę, a najebany w trzy pizdy, niecałe pięć. Czasem wydaje mi się jakby to było tak dawno temu...
Kurwa no... Oddałbym wszystko, żeby znów tam mieszkać. Zeby po wyjściu z domu widzieć te same znajome mordy, chodzić na fajkę w te same miejsca, pić na boisku, siedzieć na rondzie w mgle i słuchać stukotu kół przejeżdżającego pociągu i żeby mieć na co dzień to gówno, które sprawiało, że to był mój dom. I te powroty z imprez, kiedy szedłem środkiem ulicy, bo byłem tak najebany albo zdołowany - teraz nie da rady, na Morskiej mnie ktoś pierdolnie, albo pały zwiną.
Albo, kurwa, skoczyć w drodze do domu na Koreę, z Ice'em. Zapalić, pośmiać się, wspomnieć psa na detoksie, mówić że jeszcze tyle czasu do matury. Albo stanąć z Cardim i Ice'em na transformersie, skręcić bekę ze wszystkiego, jak tylko w trójkę umiemy, i chwiejnym krokiem pójść do domu, prosto jak z chuja strzelił. Nie musieć telepać się na kolejkę o śmiesznej godzinie dwunastej, tak jak to kiedyś bywało. Kiedyś kolejką jeździłem tylko po imprezie, z Sopotu, z tą samą ekipą. Móc poczuć, że mogę się jeszcze bawić, bez bycia zasypywanym głupimi artykułami z kodeksów, bez zasranych kazusów, bez "o-kurwa-za-cztery-godziny-egzamin", bez tego całego shitu. Nie potrzebuję tego.
I - miss - the - fucking - better - days.
Za czasami, w których pisałem, w których coś tworzyłem. Kiedy wszyscy emocjonowali się opowiadaniem o Kastorze, bo znajdywali tam siebie i nasze życie. Wtedy to był mały piard o nas samych - o Ice'ie, który jeszcze wtedy nie był Ice'em, o Cardim, o Magdzie, o Pagerze, o Siwym, o Oli, o Dawidzie, o Helu... A teraz? Zrobiło się z tego ponad sto stron gówna o walce z przeznaczeniem i wolnej woli człowieka - a raczej nad-człowieka. O tym jak przegrywają niezwyciężeni i umierają nieśmiertelni i o tym, że jesteśmy marionetkami, że życie zapierdala nie zwracając na nas uwagi i o minionej młodości. Shit, man...
shooting that "that's that shit!"...
Brakuje mi tego wszystkiego. Kiedy śmigłowce nadlatywały w rytmie "Valkirii" Wagnera i kiedy na tablicy było napisane "Up yours baby!" i dżipy odjeżdżały w stronę zachodzącego słońca, kiedy Cagney krzyczał "I made it, Ma! Top of the world!", a Pacino klął Gaspara Gomeza i braci Diaz. Pewnie nawet nie wiecie o czym mówię, ale czy to robi jakąkolwiek różnicę?
Pewnie Jerz wie, i Marcin, i Ice.
so no-one told you life was gonna be this way...
your job's a joke, you're broke, your love life's D.O.A.
it's like you're always stuck in second gear
when it hasn't been your day, your week, your month, or even your year...
I wcale Ciebie dla mnie tam nie będzie - wcale, kurwa, nie.

you woke up this morning, got yourself a gun,
mama always said you'd be The Chosen One...

can it be that it was all so simple then?

don't you wish you didn't function,
wish you didn't think beyond the next paycheck and the next little drink
well you do so make up your mind to go on, 'cause
when you woke up this morning everything you had was gone...

Peace out.

wtorek, 21 listopada 2006

Now as I open up my story, put the blaze in your blunts

it's like '93, '94, about the year that Big and Mac dropped, and Illmatic rocked

and then the Fugees gon' break up, now every day I wake up somebody got something to say

aight, fuck that shit, word word
fuck that other shit, knamsayin?
we gon' do a little something like this, knamsayin?
keep it on and on, and on and, on and..
knamsayin? Big Nas, Grand Wizard, God what it is like?

Cóż za zajebista kompilacja cytatów, c'nie?
Boli mnie głowa, na dworze jest tak zimno że papieros przymarza do wargi, czuję się chujowo. Really. I tried to make it my way, I really did. Taki Buffalo Soldier ze mnie - tak trochę.
When you got nothing, you got nothing to lose, you're invisible now, you got no secrets to conceal...
How does it feel... How does it feel to be on your own,
with no direction home, like a complete unknown
like a rolling stone?
Nie wiecie? Mogę wam powiedzieć. Bardzo kiepsko.
Kiedyś myślałem, że nie mam nic do stracenia i with the right woman I come right to the top - there is no stopping me, czy jak to dokładnie szło. Nie pamiętam. Kiedyś znałem te filmy na pamięć. Veery saaad...

Przekaz ostatnich dni, a może i całego życia nawet jest krótki: słowa, słowa, słowa.
Boga ubezwłasnowolniono za niepoczytalność, y'know?

Dobranoc, mój książę, powiedział Yueh do Leto Atrydy i Horacy do Hamleta.

This can't be life.

poniedziałek, 20 listopada 2006

Looking at the crew, we thought we'd all live forever

:: Looking back, looking back, looking back ::

Padam ze zmęczenia, chronicznie się nie wysypiam, piję codziennie od poprzedniej środy, a mimo to nie idę spać. Wychodzę zapalić na balkon w skórzanej kurtce, Burnside'ach, w ręku Ballantines z wodą sodową, z braku Coli. Od kiedy chodzę w skórze? Kiedyś to były wytarte Massy, wyświechtana bluza i Wishoty, a teraz? Teraz jest Shadow, Murs czy Lyrics Born, a kiedyś wystarczał Wu-Tang i Rakim. Być może prezentuję postawę daj-spokój-to-gówno-w-końcu-leci-w-radiu, ale co ja na to poradzę? Jestem bombardowany tekstami w stylu "Podrzuć mi jakąś klasykę rapu, wiesz, 50 Centa czy coś...", więc jak może mnie chuj nie strzelać? Teraz leci "Fire" RJD2, besides. Konkretny jest ten wałek. Mistrz.
Siedzę ze szklanką i zastanawiam sie nad wczorajszą imprezą u Agi. Zajebiście było, for real. Jak za starych, dobrych czasów - wpadamy w trójkę już podchmieleni, zaraz za drzwiami obściskuję się z Izą, idę z Helem zabakać, gadam z Olą, z każdym, wszystkich znam. Brakowało mi czegoś takiego przez całe studia. Nie żebym jakoś szczególnie tych wszystkich ludzi lubił, ale kurwa... Nawet morda Pagera czy Kopki sprawiała mi satysfakcję. Taka mała namiastka przeszłości w teraźniejszości.
Chciałbym móc jak Common powiedzieć "I'm not looking back, or too far in front of me, the present is a gift, and I just wanna be", ale gówno prawda. Przyszłością się nie zajmuje, ale na okrągło rozpamiętuje to, co było.
Jak już wszyscy się zwinęli od Agi, poszliśmy z Ice'em na autobus i skoczyliśmy na bronka za budę, taką typową rumską, czaisz? Wypisz-wymaluj Wóz Drzymały. O dziwo obudziłem się bez kaca, co nie zdarzyło mi się od chyba dwóch lat. Amazing.
Jedynej osoby, której nie było u Agi, to Dawid. Poza tym byli wszyscy, których lubię i ci, których nie lubię. Był Siwy, Mysiak z Asią, Pager, Kopek, Kropa, Hasz, Wollie, Ewa, Iza, Saju, Mars z Madziorem, nawet Bartosewicz z Judytą. Znów sie poczułem jakbym miał te jebane siedemnaście lat i cały świat stał przede mną otworem. Wiem, że to głupie, ale tak wtedy myślałem. Byłem nietykalny i myślałem, że będę żyć wiecznie. Pomimo całej banalności tego stwierdzenia, to były moje najlepsze lata. Przez pół toku napisałem sto stron - przez następne dwa lata cztery strony. Kiedyś nie było możliwości żebym popełnił jakiś błąd językowy, nawet pijany - teraz mam problemy z formułowaniem myśli. Z angielskiego, czyli języka, który znam najlepiej, nie pamiętam już prawie gramatyki, wszystko mi się pierdoli. Wiem, że teraz CAE bym nie zdał, a nie miałbym z tym problemów w liceum. Miałem lepszą kondycję, psychiczną i fizyczną - i co najgorsze, wiem, że nie mogę już wypić tyle co kiedyś.
Nienawidzę jesieni i nienawidzę tych moich poimprezowych zjazdów nastroju. I mimo wszystko nienawidzę My Boo i Thugz Mansion na imprezach, bo mnie to po prostu rozpierdala. Jest to żałosne, ale fuck it. Lauryn Hill ma rację - "see, fantasy is what people want, but reality is what they need - and I'm just retiring from fantasy" - but I can't. I just fucking can't.
Są rzeczy - obrazy, wspomnienia - od których nigdy nie będę wolny. Jest tego cała lista, w gruncie rzeczy jest tego od zajebania. Są to po prostu rzeczy, których się nie zapomina. Tęsknię za czasami, kiedy wszystko było "na jutro" - teraz już wszystko zaczyna być "na wczoraj", a z czasem będzie coraz gorzej. Tęsknię za nimi tak, że chce mi się wyć. Za powrotem z Mechelinek, kiedy tak od nas waliło winem, że żul w autobusie się krzywił, za spaniem na przystanku w Chwaszczynie, osiemnastkami na Tarasach, Taize, Wilamowem, Gdynianką i powrotami ze szkoły, które stały się rytuałem, za psem na detoksie, za McDrive'em o 5 czy 6 nad ranem, za Beavisem i Buttheadem, za "Where Is My Mind?", za paleniem fajki za fajką przy wtórze "Letter 2 My Unborn" i za imprezami - nie, za Imprezami. "What we gonna do now, where we gonna go now?"
Tru, Lauryn, tru dat. I'm telling you.
Całe moje życie to jedno wielkie pasmo wspomnień, łańcuch z nieskończoną ilością ogniw. I mogę powiedzieć jedno - nikt nie potrafił się tak śmiać, jak my. Kurwa, nikt. So fucking sad. Mówcie co chcecie, ale Paradox i Rozi i powrót do domu o 13 z imprezy oddałbym za jedną pierdoloną imprezę u Cardiego, browarka z Ice'em na Kamiennej czy papierosa z Izą. Kiedyś więcej się piło, więcej się śmiało, więcej się mówiło, coś się działo.
Do dziś nie zapomnę jak na Lotnisku, na pierdolonym APT wychyleni z okna śpiewaliśmy na całe gardło "whisky, moja żono, tyś najlepszą z wszystkich dam", pijani w sztok. Czasem odnoszę wrażenie, że wszystko co robię jest tylko cieniem tego, co robiłem kiedyś. Wszystko zostało już dokonane i powiedziane. Mene, tekel, fares, kurwa mać.
Wieczny outsider, buntownik, smutny błazen i melancholijny kabotyn, artystyczny ćpun i Brooklyn Jew pozdrawia środkowym palcem hejterów i inną nierogaciznę i idzie spać. Jeszcze "Diuna" i Dżem albo LeFonque w słuchawkach i nara. I mnie tu nie będzie.
To Obi-wan you must listen, folks. Zwyczajowo propsy dla tych pięciu, sześciu osób, które wezmę ze sobą jak wyjebią mnie ze studiów i udam się do ciepłych krajów. One what? One love, one love.
Peace out.

poniedziałek, 18 września 2006

For the times they are a-changin'...

Dzisiaj, o dziwo, nie jestem pijany.
Chyba, że pijany nienawiścią do tego świata, będącego dokładnym zaprzeczeniem tego, w co wierzyłem, na czym się wychowałem. Fajnie byłoby znów być dzieckiem - nie przejmować się zwyżką cen ropy, inflacją, kopalniami w Sierra Leone, polityką, terroryzmem, sesją, przyszłą pracą i koniec końców tym, że sztuka, kurwa, umiera. Albo inaczej - mutuje, co jest jeszcze gorsze. W spauperyzowaną, plebejską, prostacką i wulgarną formę substancji wieńczącej proces trawienia rozmazanej na płótnie, w cały pierdolony pop-art, eklektyczną quasi-sztukę dla artystycznych nuworyszy. Dla ludzi, którzy uświadomili sobie nagle istnienie sztuki i zdali sobie sprawę jak bardzo trendy to jest. Ludzie są w stanie zrobić dla poklasku wszystko - począwszy od fellatio w telewizji po defekowanie w miejscu publicznym, na oczach ludzi, czego dowodem są wszystkie kretyńskie, popierdolone, programy w TV. Telewizja jest matką pop-artu, gwoździem do trumny sztuki. To jej zawdzięcza swe istnienie sztuka masowa, co jest swoistym oksymoronem. Sztuka nie jest dla mas - dla mas jest McDonald's i paczka Popularnych na drogę.
Choć nie przepadam za polskim rapem – mówiąc dość eufemistycznie, bo niemal go nie trawię – to Pezet w “Nie Jestem Dawno” powiedział coś, co daje do myślenia. „Znów sam chodziłem tu po parku, sam, parę browarków, spacer, walkman, bębny – daleko od pop-artu”. Od roku niemal nie słucham radia i nie oglądam programów muzycznych, bo nie mogę znieść tego zalewu tandety. Jedyny kanał jaki oglądałem to MTV Classic, którego już zresztą nie mam, więc zostało mi tylko TCM.
Podejrzewam, że ostatecznie to telewizja zabije sztukę. Heron był chyba jednak w błędzie - rewolucja będzie transmitowana w telewizji, żeby każdy szaraczek, każdy filister chrupiąc popcorn i siorbiąc Coca-Colę mógł ją sobie obejrzeć. Zakładając oczywiście, że rewolucja w ogóle, kurwa, będzie - co, patrząc na tę epokę marazmu, wydaje się mało prawdopodobne. Chociaż kto wie... Wszelkie zmiany inicjowali wielcy ludzie i wielkie wydarzenia - a i tak przy niesprzyjających okoliczności człowiek się kulił i wracał do mieszkania w bloku, do żony, dzieci, psa i pracy od 6 do 18, a opuszczeni rewolucjoniści szli na szafot, płonęli na stosie lub stawali przed plutonem egzekucyjnym. Plebs zawsze wraca do swoich zajęć - dlatego pozostaje plebsem. Bunt jest dla niego przygodą, chwilowym trendem. Od zarania dziejów rewolucje sprowadzały się do umiejętności podburzania tłumów. Ideologia łączy tylko przywódców - lud zawsze chciał chleba i igrzysk, dlatego też jedynym co dawały rewolucje, były zmiany w hierarchii. Zwycięzcy zastępowali przegranych - ich pieniądze, ich pozycje, majątki. Dlatego rewolty nic nie wnoszą - poza upuszczeniem krwi i zmianą na szczycie tabeli.
Być może kiedyś wkurwienie sięgnie zenitu, ludzie wezmą sztachety i pójdą rozjebać system - kurwa, nie czarujmy się. Globalna rewolucja to mit. Być może też rewolucja nie będzie pokazywana w telewizji - bo jej po prostu nie będzie. Czego jednak można się spodziewać w dobie manipulowania ludźmi przez media, mechanizacji społeczeństwa, zaniku indywidualnej ludzkiej tożsamości i powolnej agonii sztuki? Nie wierzysz - włącz telewizor, najlepiej jakąś Vivę, MTV czy inny 4Fun.
Nieważne czy jest to Lil' Jon krzyczący do mikrofonu "What?! Okay! Yeeah!!" - co niemal wyczerpuje jego zasób słownictwa - kolejna rockowa quasi-ballada o miłości oparta na syntetycznym dźwięku, czy też Kalwi i Remi tworzący coś, dzięki czemu muzyka klubowa zyskała przydomek wiejskiej - to wszystko elementy tych samych monstrualnych puzzli z gówna, jakimi jest sztuka dla mas. To już nie CL Smooth przy bujającym wajbie Pete Rocka wspominający zmarłego przyjaciela, Bob Dylan mówiący politykom, żeby nie blokowali przejścia i weszli posłuchać, co ma do powiedzenia, ani też ostatni krzyk wolności, jakim był "Gwieździsty Sztandar" w aranżacji Hendrixa na Woodstocku.
Wojna w Wietnamie była tragedią dla ludzi, ale błogosławieństwem dla muzyki. Chyba żadne wydarzenie ostatniego stulecia nie skłoniło artystów do takiego zrywu jak właśnie Wietnam. Oczywiście, była to epoka buntu, czas Dzieci Kwiatów, ale między innymi konflikt w Wietnamie podsycał te nastroje - wolnościowe, antywojenne, Miłość, Pokój i Muzyka i w ogóle.

Come gather around people, wherever you roam
And admit that the waters around you have grown
And accept it that soon you'll be drenched to the bone.
If your time to you is worth saving
Then you better start swimming, or you'll sink like a stone
For the times they are a-changing...

Come writers and critics, who prophesize with your pen
And keep your eyes wide, the chance won't come again
And don't speak too soon, for the wheel's still in spin
And there's no telling who, that it's naming
For the loser now, will be later to win
For the times they are a-changing...

Come senators, congressmen, please heed the call
Don't stand in the doorway, don't block up the hall
For he that gets hurt, will be he who has stalled
There's a battle outside, and it is raging
It'll soon shake your windows, and rattle your walls
For the times they are a-changing...

Come mothers and fathers, throughout the land
And don't criticize, what you can't understand
Your sons and your daughters, are beyond your command
Your old road is rapidly aging
Please get out of the new one, if you can't lend your hand
For the times they are a-changing...

The line it is drawn, the curse it is cast
The slow one now, will later be fast
As the present now, will later be past
The order is rapidly fading
And the first one now, will later be last
For the times they are a-changing...

Ten utwór kojarzy mi się z taką sceną - olbrzymi namiot gdzieś na terenie zniszczonym przez ogólnoświatową wojnę (to chyba przez Jeźdźców Apokalipsy), wypełniony ludźmi, poranionymi, przestraszonymi, nie mającymi dachu nad głową, słowem - ludźmi, których świat nagle przestał istnieć; i pośród tego wszystkiego wieszczący Dylan. W krótkich słowach zwracający się do polityków i artystów, rodziców i dzieci, do całej ludzkości. Cokolwiek apokaliptyczna wizja.
Dylan przemawiający do całego świata o globalnej rewolucji, wszechobecnym czynniku zmian, o wiejącym wietrze odnowy - w porównaniu z tym "Winds Of Change" Scorpionsów to pop.

PS: Zapomniałem o propsach :|
Jerz, za ucztę dla uszy, jaką są te wszystkie albumy, zią :)
Marcin za zaszczepienie mi jazzu i ambitniejszej muzyki i za wszystkie rozmowy.
No i Homie za wszystkie kawałki dedykowane mi na imprezach, miksy na kompie i za Śledziu Inc.
Just keep it going...

czwartek, 14 września 2006

We know from the start, that things fall apart.

Shiiit... Znów wrzuciłem "Illmatic" do discmana, założyłem słuchawki i włóczyłem się wieczorem po okolicy. I choć nie jest to już Lotnisko, to tutaj też jest asfalt, uliczne latarnie, tak idealnie współgrające z miejską poezją Nasa. "Illmatic" to chyba wciąż mój ulubiony rapowy album, od pierwszej do ostatniej minuty wypełniony brudnym, tętniącym, nowojorskim brzmieniem. Kawałek pierdolonej historii, jeśli ktoś mnie spyta. Nawet dziś, po tylu latach, jest to dla mnie absolutne mistrzostwo muzyki miasta, niedościgły wzór. Za każdym razem gdy słucham zwrotki AZ z "Life's A Bitch", przechodzą mnie dreszcze, a "Memory Lane" to coś więcej niż rapowy kawałek. Ilekroć go słyszę, mam ochotę otworzyć piwo, zapalić i cofnąć się myślami wstecz - do czasów, gdy liczyło się tylko dobre, bujające brzmienie w słuchawkach, parę moniaków na piwo, piłka i kumple. Bez troski o to, co przyniesie przyszłość, bez rozważań o pracy, o polityce, bez zawirowań w życiu osobistym - mieliśmy wyjebane. Wszystko, czego chcieliśmy, to dobrze się bawić, osiągnąć sukces i być bogaci. Żyliśmy chwilą, snując marzenia, o których dobrze wiedzieliśmy, że i tak się nie spełnią. Nikt z nas raczej nie zostanie Jay'em-Z.
Teraz już nie mogę mieć we wszystko wyjebane, choćbym nawet chciał. Nie można całe życie unikać konfrontacji z rzeczywistością, choć nie wszyscy z nas zdają sobie z tego sprawę. Obserwuję jak ludzie, z którymi dorastałem zmieniali się przez te lata, a może to ja się zmieniłem... Spotykam tych ludzi na boisku, w klubie, u kogoś na grillu czy też po prostu na ulicy i nie mamy o czym rozmawiać. Każdy zna to uczucie - ludzie, którzy kiedyś byli ci bliscy, teraz wydają się tak obcy. Wspomnienia z nimi związane wydają się pochodzić jakby z innego życia. Czas jest nieubłagany.
Jeszcze niedawno szliśmy z Dawidem do liceum, teraz uczę się do sesji poprawkowej na studiach, a czuję się jakby to było nie dawniej niż parę chwil temu. Cieszę się, że Dawid się za bardzo nie zmienił, że znamy się tyle lat i wciąż możemy porozmawiać - tak jak nie mogę już porozmawiać z Dudkiem, Karolem, Łukaszem. Kurwa, Karol był moim najlepszym kumplem... Wpadłem do niego dość niedawno, lekko się najebaliśmy i pograliśmy na plejce jak za starych dobrych, to już nie jest to samo.
Śmierć Konrada, to, że Karol teraz przejmie hotel po ojcu - tyle się nagle zmieniło, nasi rodzice też już się nie przyjaźnią. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że do tego dojdzie, nie uwierzyłbym.
Od paru lat usiłujemy się wybrać starą paczką do Białogóry, do Karola. Mam z tym miejscem związane tyle wspomnień, kurwa mać no... Jak w nocy przyszedł do nas ojciec Karola mówiąc żebyśmy poszli z nim na polowanie, jak rano znalazłem w lodówce przekrojonego na pół dzika, jak graliśmy w Crasha i Quake'a, i jak nawaliliśmy się z Kikutem na urodzinach Karola...
Znów włączył mi się tryb jesiennej gawędy. Wrzesień to miesiąc, w którym zawsze dopada mnie depresja i zaczynam wspominać stare, dobre czasy, gdy piwo było lepsze, życie prostsze, wydatki mniejsze, dziewczyny mniej prozaiczne, a kopanie piłki sprawiało większą frajdę - kiedy chodziłem na konkursy chemiczne i plastyczne, byłem laureatem z historii, trawa była owocem zakazanym, a Wu-Tang wydawał się być najlepszy z całego rapu.
Marudzę? Prawdopodobnie tak, ale kiedyś wszystko wydawało się takie proste... Niestety wszystko się kiedyś, kurwa, kończy. Nawet w chwili, w której to piszę, coś się kończy.

środa, 13 września 2006

If I go, know that I’ll make a return...

W zasadzie pod tym adresem miał się znaleźć uporządkowany i poukładany materiał z Fajeev, ale póki co musimy tego zaniechać. Marcin jest tak zabiegany, że nie mamy czasu się nawet spotkać przy piwie i pogadać, a ja mam taki mętlik w głowie, że nie podejmuję się na razie żadnej twórczej pracy. Jestem w proszku, w rozsypce i to, co właśnie robię, jest pewną formą terapii. Za każdym razem gdy kończą się wakacje, a razem z nimi odpoczynek, grillowanie i wylegiwanie się przez telewizorem, jestem rozmontowany. Myślę, że nie ja jeden.
Choć nie jest to Fajeev, to w jakiś sposób jest to związane, bo - koniec końców - wszystko co tworzymy, to projekt Group Fajeev. Obawiam się jednak, że Group Fajeev będzie za jakiś czas opierać się jedynie na naszej przyjaźni – tak jak moja przyjaźń z Izą sprowadza się do wysyłania sobie nawzajem życzeń, wpadania na siebie w klubie i coraz rzadziej – telefonów podczas depresji; a z Helem do kontaktów telefonicznych, z rzadka gadki o dzisiejszym rapie przy piwie i nie-rozmawiania o Magdzie. Z Olą też straciłem kontakt po liceum – choć wróciła już z Torunia, to odnoszę wrażenie, że nie nadajemy już na tych samych falach; ona teraz obraca się wśród małostkowych i niezbyt pasjonujących ludzi, z którymi ja przestałem umieć rozmawiać na inny temat niż piłka nożna. Szkoda, bo czasy liceum zawsze będą mi się kojarzy z Olą. Kolejna znajomość, którą warto byłoby kontynuować, ale która nie przetrwała próby czasu – podobnie jak w sumie Kato.
Jedyne co trzyma się dalej, to Trzech Melancholijnych Cyganów (mam nadzieję, że Murs, Eligh i Scarub nie będą mieli mi za złe plagiatu, ale bardzo mi się ta nazwa spodobała). Trzech, bo Soot jest tylko dodatkiem – bardzo istotnym, ale wciąż dodatkiem. To nic osobistego, ale ostatecznie to jednak my trzej chodziliśmy do jednej klasy i w różnych konfiguracjach siedzieliśmy w jednej ławce. To z nimi wypiłem tyle browarów – i na transformatorze, i za Wozem Drzymały, i w wielu innych miejscach – że dziura budżetowa to drobne na telefon, to z Icemanem byliśmy w garniturach na bowlingu i to z nim odwalałem takie akcje, że szczerze się dziwię, że nie obudziłem się jeszcze w jakimś zaułku. Czasem się dziwiłem, że się w ogóle obudziłem...
Cardi jest bardziej stonowany, nie tak mocno pierdolnięty w głowę jak my dwaj, ale swoje też już w życiu zrobił. Pamiętacie grilla u Maciasa? :D A „Cyganie? Cyganie złodzieje”? A psa na detoksie? Obawiam się, że to już koniec, że takie rzeczy już nie wrócą.
Obawiam się także że Marcin dalej będzie się miotał w podziemnych projektach, zbyt ambitnych jak na nasze realia, a ja ostatecznie rozmienię się na drobne płodząc trzeciorzędne teksty i quasi-publikacje, których nikt nie czyta. Proza życia zabija marzenia. Dalej będę pił, palił tak długo aż w końcu nabawię się raka, jarał coraz częściej i zryję sobie psychikę tak jak Miszka, który nie rozpoznaje ludzi, dalej będę wracać po nocach, olewać studia i słuchając Dylana będę w samotności się upijał – i od czasu do czasu napiszę coś takiego jak to. Obawiam się, że oddałem marzenia być może za nieco więcej niż parę piw, ale ostatecznie wychodzi na to samo.
Marcin dobrze powiedział: „Stary, mogę mówić, że jestem zajebisty i co z tego? Mogę rzeczywiście być zajebisty, ale bez materiału nikt mi nie uwierzy. A nie mam materiału i na razie mnie nie ma. Dopóki nie będę go miał, nie istnieję – tak samo ty. Więc pisz.”
Pisanie o pierdołach przychodzi mi bez trudu, gorzej z beletrystyką. Kompletna pustka, gdy przychodzi co do czego. Napisanie choć jednej strony o Kastorze jest dla mnie cholernie trudne – istna martyrologia. Czasem się zastanawiam czy kilkustronicowe opowiadanie, które urosło do rozmiarów epickiej powieści o upadku człowieka, czy to nie jest za dużo. Może mnie to po prostu przerosło? Od niemal dwóch lat, od frustracji, wściekłości, bólu i urażonej dumy po rozstaniu z Ewą, nic tak naprawdę nie napisałem, poprawiając jedynie prolog. Natomiast to, co wtedy napisałem, w zasadzie dzięki Ewie, to fragmenty wyrwane gdzieś ze środka opowieści, nie stanowiące monolitu z tym, co miałem do tamtej pory. Brak ciągłości – to chyba największy problem.
To wszystko było tak dawno. Magda, Robert, Wilamowo, pierwsze szkice mojego opowiadania, które rozrosło się pod piórem, stopniowe nadawanie postaciom głębi i tragizmu. Kiedy rozsyłałem ludziom na bieżąco to, co napisałem i oczekiwałem w zamian uwag – oczywiście najbardziej kretyńskie miała Magda, jak zwykle. Wtedy pisałem jak natchniony, zapełniając kolejne strony.
Ale mi się rym udał, no proszę... Tak, raperem też chciałem zostać, ale za późno sobie uświadomiłem, że skończyłem za dużo klas. Ministrem też już raczej nie będę – mogłem tej matury nie robić. Tak tylko sobie zamknąłem kolejne drzwi. W sumie jaki mam w życiu wybór?
Od kiedy uświadomiłem sobie, że nie mogę być Old Shatterhandem, Atosem ani Tonym Montaną, chciałem być artystą. Dziś „artysta” ma wydźwięk pejoratywny, brzmi wręcz obelżywie, bądź sztucznie i pompatycznie – zależy w czyich ustach. Artysta to oszołom, zboczeniec, kabotyn. Przejebane mają artyści, kurwa. Iza kiedyś spytała – z przekąsem, jak sądzę – czy ja siebie uważam za artystę. Zabrzmiało to dość szyderczo, zważywszy na to, że nie czytała nic mojego autorstwa – może to dlatego że znów byłem pijany i pozowałem na wielkiego, niedocenionego, niespełnionego człowieka. Whatever.
Nie, kurwa, nie uważam siebie za artystę. Dopóki nikt nie kupi jakiejś mojej książki, nie będę tak uważał, kochanie. A mówić tak o sobie, nie będę nawet potem.

Dziękuję Marcinowi, Ice’owi, Cardiemu, Izie (za wakacyjną korespondencję), Homie’emu (za triumfalny powrót do kraju), Suri (za rozważania o sztuce i nie tylko) i jeszcze jednej osobie, która swoim zachowaniem poruszyła we mnie pokłady tego wszystkiego, co teraz wylewam.