poniedziałek, 18 września 2006

For the times they are a-changin'...

Dzisiaj, o dziwo, nie jestem pijany.
Chyba, że pijany nienawiścią do tego świata, będącego dokładnym zaprzeczeniem tego, w co wierzyłem, na czym się wychowałem. Fajnie byłoby znów być dzieckiem - nie przejmować się zwyżką cen ropy, inflacją, kopalniami w Sierra Leone, polityką, terroryzmem, sesją, przyszłą pracą i koniec końców tym, że sztuka, kurwa, umiera. Albo inaczej - mutuje, co jest jeszcze gorsze. W spauperyzowaną, plebejską, prostacką i wulgarną formę substancji wieńczącej proces trawienia rozmazanej na płótnie, w cały pierdolony pop-art, eklektyczną quasi-sztukę dla artystycznych nuworyszy. Dla ludzi, którzy uświadomili sobie nagle istnienie sztuki i zdali sobie sprawę jak bardzo trendy to jest. Ludzie są w stanie zrobić dla poklasku wszystko - począwszy od fellatio w telewizji po defekowanie w miejscu publicznym, na oczach ludzi, czego dowodem są wszystkie kretyńskie, popierdolone, programy w TV. Telewizja jest matką pop-artu, gwoździem do trumny sztuki. To jej zawdzięcza swe istnienie sztuka masowa, co jest swoistym oksymoronem. Sztuka nie jest dla mas - dla mas jest McDonald's i paczka Popularnych na drogę.
Choć nie przepadam za polskim rapem – mówiąc dość eufemistycznie, bo niemal go nie trawię – to Pezet w “Nie Jestem Dawno” powiedział coś, co daje do myślenia. „Znów sam chodziłem tu po parku, sam, parę browarków, spacer, walkman, bębny – daleko od pop-artu”. Od roku niemal nie słucham radia i nie oglądam programów muzycznych, bo nie mogę znieść tego zalewu tandety. Jedyny kanał jaki oglądałem to MTV Classic, którego już zresztą nie mam, więc zostało mi tylko TCM.
Podejrzewam, że ostatecznie to telewizja zabije sztukę. Heron był chyba jednak w błędzie - rewolucja będzie transmitowana w telewizji, żeby każdy szaraczek, każdy filister chrupiąc popcorn i siorbiąc Coca-Colę mógł ją sobie obejrzeć. Zakładając oczywiście, że rewolucja w ogóle, kurwa, będzie - co, patrząc na tę epokę marazmu, wydaje się mało prawdopodobne. Chociaż kto wie... Wszelkie zmiany inicjowali wielcy ludzie i wielkie wydarzenia - a i tak przy niesprzyjających okoliczności człowiek się kulił i wracał do mieszkania w bloku, do żony, dzieci, psa i pracy od 6 do 18, a opuszczeni rewolucjoniści szli na szafot, płonęli na stosie lub stawali przed plutonem egzekucyjnym. Plebs zawsze wraca do swoich zajęć - dlatego pozostaje plebsem. Bunt jest dla niego przygodą, chwilowym trendem. Od zarania dziejów rewolucje sprowadzały się do umiejętności podburzania tłumów. Ideologia łączy tylko przywódców - lud zawsze chciał chleba i igrzysk, dlatego też jedynym co dawały rewolucje, były zmiany w hierarchii. Zwycięzcy zastępowali przegranych - ich pieniądze, ich pozycje, majątki. Dlatego rewolty nic nie wnoszą - poza upuszczeniem krwi i zmianą na szczycie tabeli.
Być może kiedyś wkurwienie sięgnie zenitu, ludzie wezmą sztachety i pójdą rozjebać system - kurwa, nie czarujmy się. Globalna rewolucja to mit. Być może też rewolucja nie będzie pokazywana w telewizji - bo jej po prostu nie będzie. Czego jednak można się spodziewać w dobie manipulowania ludźmi przez media, mechanizacji społeczeństwa, zaniku indywidualnej ludzkiej tożsamości i powolnej agonii sztuki? Nie wierzysz - włącz telewizor, najlepiej jakąś Vivę, MTV czy inny 4Fun.
Nieważne czy jest to Lil' Jon krzyczący do mikrofonu "What?! Okay! Yeeah!!" - co niemal wyczerpuje jego zasób słownictwa - kolejna rockowa quasi-ballada o miłości oparta na syntetycznym dźwięku, czy też Kalwi i Remi tworzący coś, dzięki czemu muzyka klubowa zyskała przydomek wiejskiej - to wszystko elementy tych samych monstrualnych puzzli z gówna, jakimi jest sztuka dla mas. To już nie CL Smooth przy bujającym wajbie Pete Rocka wspominający zmarłego przyjaciela, Bob Dylan mówiący politykom, żeby nie blokowali przejścia i weszli posłuchać, co ma do powiedzenia, ani też ostatni krzyk wolności, jakim był "Gwieździsty Sztandar" w aranżacji Hendrixa na Woodstocku.
Wojna w Wietnamie była tragedią dla ludzi, ale błogosławieństwem dla muzyki. Chyba żadne wydarzenie ostatniego stulecia nie skłoniło artystów do takiego zrywu jak właśnie Wietnam. Oczywiście, była to epoka buntu, czas Dzieci Kwiatów, ale między innymi konflikt w Wietnamie podsycał te nastroje - wolnościowe, antywojenne, Miłość, Pokój i Muzyka i w ogóle.

Come gather around people, wherever you roam
And admit that the waters around you have grown
And accept it that soon you'll be drenched to the bone.
If your time to you is worth saving
Then you better start swimming, or you'll sink like a stone
For the times they are a-changing...

Come writers and critics, who prophesize with your pen
And keep your eyes wide, the chance won't come again
And don't speak too soon, for the wheel's still in spin
And there's no telling who, that it's naming
For the loser now, will be later to win
For the times they are a-changing...

Come senators, congressmen, please heed the call
Don't stand in the doorway, don't block up the hall
For he that gets hurt, will be he who has stalled
There's a battle outside, and it is raging
It'll soon shake your windows, and rattle your walls
For the times they are a-changing...

Come mothers and fathers, throughout the land
And don't criticize, what you can't understand
Your sons and your daughters, are beyond your command
Your old road is rapidly aging
Please get out of the new one, if you can't lend your hand
For the times they are a-changing...

The line it is drawn, the curse it is cast
The slow one now, will later be fast
As the present now, will later be past
The order is rapidly fading
And the first one now, will later be last
For the times they are a-changing...

Ten utwór kojarzy mi się z taką sceną - olbrzymi namiot gdzieś na terenie zniszczonym przez ogólnoświatową wojnę (to chyba przez Jeźdźców Apokalipsy), wypełniony ludźmi, poranionymi, przestraszonymi, nie mającymi dachu nad głową, słowem - ludźmi, których świat nagle przestał istnieć; i pośród tego wszystkiego wieszczący Dylan. W krótkich słowach zwracający się do polityków i artystów, rodziców i dzieci, do całej ludzkości. Cokolwiek apokaliptyczna wizja.
Dylan przemawiający do całego świata o globalnej rewolucji, wszechobecnym czynniku zmian, o wiejącym wietrze odnowy - w porównaniu z tym "Winds Of Change" Scorpionsów to pop.

PS: Zapomniałem o propsach :|
Jerz, za ucztę dla uszy, jaką są te wszystkie albumy, zią :)
Marcin za zaszczepienie mi jazzu i ambitniejszej muzyki i za wszystkie rozmowy.
No i Homie za wszystkie kawałki dedykowane mi na imprezach, miksy na kompie i za Śledziu Inc.
Just keep it going...

czwartek, 14 września 2006

We know from the start, that things fall apart.

Shiiit... Znów wrzuciłem "Illmatic" do discmana, założyłem słuchawki i włóczyłem się wieczorem po okolicy. I choć nie jest to już Lotnisko, to tutaj też jest asfalt, uliczne latarnie, tak idealnie współgrające z miejską poezją Nasa. "Illmatic" to chyba wciąż mój ulubiony rapowy album, od pierwszej do ostatniej minuty wypełniony brudnym, tętniącym, nowojorskim brzmieniem. Kawałek pierdolonej historii, jeśli ktoś mnie spyta. Nawet dziś, po tylu latach, jest to dla mnie absolutne mistrzostwo muzyki miasta, niedościgły wzór. Za każdym razem gdy słucham zwrotki AZ z "Life's A Bitch", przechodzą mnie dreszcze, a "Memory Lane" to coś więcej niż rapowy kawałek. Ilekroć go słyszę, mam ochotę otworzyć piwo, zapalić i cofnąć się myślami wstecz - do czasów, gdy liczyło się tylko dobre, bujające brzmienie w słuchawkach, parę moniaków na piwo, piłka i kumple. Bez troski o to, co przyniesie przyszłość, bez rozważań o pracy, o polityce, bez zawirowań w życiu osobistym - mieliśmy wyjebane. Wszystko, czego chcieliśmy, to dobrze się bawić, osiągnąć sukces i być bogaci. Żyliśmy chwilą, snując marzenia, o których dobrze wiedzieliśmy, że i tak się nie spełnią. Nikt z nas raczej nie zostanie Jay'em-Z.
Teraz już nie mogę mieć we wszystko wyjebane, choćbym nawet chciał. Nie można całe życie unikać konfrontacji z rzeczywistością, choć nie wszyscy z nas zdają sobie z tego sprawę. Obserwuję jak ludzie, z którymi dorastałem zmieniali się przez te lata, a może to ja się zmieniłem... Spotykam tych ludzi na boisku, w klubie, u kogoś na grillu czy też po prostu na ulicy i nie mamy o czym rozmawiać. Każdy zna to uczucie - ludzie, którzy kiedyś byli ci bliscy, teraz wydają się tak obcy. Wspomnienia z nimi związane wydają się pochodzić jakby z innego życia. Czas jest nieubłagany.
Jeszcze niedawno szliśmy z Dawidem do liceum, teraz uczę się do sesji poprawkowej na studiach, a czuję się jakby to było nie dawniej niż parę chwil temu. Cieszę się, że Dawid się za bardzo nie zmienił, że znamy się tyle lat i wciąż możemy porozmawiać - tak jak nie mogę już porozmawiać z Dudkiem, Karolem, Łukaszem. Kurwa, Karol był moim najlepszym kumplem... Wpadłem do niego dość niedawno, lekko się najebaliśmy i pograliśmy na plejce jak za starych dobrych, to już nie jest to samo.
Śmierć Konrada, to, że Karol teraz przejmie hotel po ojcu - tyle się nagle zmieniło, nasi rodzice też już się nie przyjaźnią. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że do tego dojdzie, nie uwierzyłbym.
Od paru lat usiłujemy się wybrać starą paczką do Białogóry, do Karola. Mam z tym miejscem związane tyle wspomnień, kurwa mać no... Jak w nocy przyszedł do nas ojciec Karola mówiąc żebyśmy poszli z nim na polowanie, jak rano znalazłem w lodówce przekrojonego na pół dzika, jak graliśmy w Crasha i Quake'a, i jak nawaliliśmy się z Kikutem na urodzinach Karola...
Znów włączył mi się tryb jesiennej gawędy. Wrzesień to miesiąc, w którym zawsze dopada mnie depresja i zaczynam wspominać stare, dobre czasy, gdy piwo było lepsze, życie prostsze, wydatki mniejsze, dziewczyny mniej prozaiczne, a kopanie piłki sprawiało większą frajdę - kiedy chodziłem na konkursy chemiczne i plastyczne, byłem laureatem z historii, trawa była owocem zakazanym, a Wu-Tang wydawał się być najlepszy z całego rapu.
Marudzę? Prawdopodobnie tak, ale kiedyś wszystko wydawało się takie proste... Niestety wszystko się kiedyś, kurwa, kończy. Nawet w chwili, w której to piszę, coś się kończy.

środa, 13 września 2006

If I go, know that I’ll make a return...

W zasadzie pod tym adresem miał się znaleźć uporządkowany i poukładany materiał z Fajeev, ale póki co musimy tego zaniechać. Marcin jest tak zabiegany, że nie mamy czasu się nawet spotkać przy piwie i pogadać, a ja mam taki mętlik w głowie, że nie podejmuję się na razie żadnej twórczej pracy. Jestem w proszku, w rozsypce i to, co właśnie robię, jest pewną formą terapii. Za każdym razem gdy kończą się wakacje, a razem z nimi odpoczynek, grillowanie i wylegiwanie się przez telewizorem, jestem rozmontowany. Myślę, że nie ja jeden.
Choć nie jest to Fajeev, to w jakiś sposób jest to związane, bo - koniec końców - wszystko co tworzymy, to projekt Group Fajeev. Obawiam się jednak, że Group Fajeev będzie za jakiś czas opierać się jedynie na naszej przyjaźni – tak jak moja przyjaźń z Izą sprowadza się do wysyłania sobie nawzajem życzeń, wpadania na siebie w klubie i coraz rzadziej – telefonów podczas depresji; a z Helem do kontaktów telefonicznych, z rzadka gadki o dzisiejszym rapie przy piwie i nie-rozmawiania o Magdzie. Z Olą też straciłem kontakt po liceum – choć wróciła już z Torunia, to odnoszę wrażenie, że nie nadajemy już na tych samych falach; ona teraz obraca się wśród małostkowych i niezbyt pasjonujących ludzi, z którymi ja przestałem umieć rozmawiać na inny temat niż piłka nożna. Szkoda, bo czasy liceum zawsze będą mi się kojarzy z Olą. Kolejna znajomość, którą warto byłoby kontynuować, ale która nie przetrwała próby czasu – podobnie jak w sumie Kato.
Jedyne co trzyma się dalej, to Trzech Melancholijnych Cyganów (mam nadzieję, że Murs, Eligh i Scarub nie będą mieli mi za złe plagiatu, ale bardzo mi się ta nazwa spodobała). Trzech, bo Soot jest tylko dodatkiem – bardzo istotnym, ale wciąż dodatkiem. To nic osobistego, ale ostatecznie to jednak my trzej chodziliśmy do jednej klasy i w różnych konfiguracjach siedzieliśmy w jednej ławce. To z nimi wypiłem tyle browarów – i na transformatorze, i za Wozem Drzymały, i w wielu innych miejscach – że dziura budżetowa to drobne na telefon, to z Icemanem byliśmy w garniturach na bowlingu i to z nim odwalałem takie akcje, że szczerze się dziwię, że nie obudziłem się jeszcze w jakimś zaułku. Czasem się dziwiłem, że się w ogóle obudziłem...
Cardi jest bardziej stonowany, nie tak mocno pierdolnięty w głowę jak my dwaj, ale swoje też już w życiu zrobił. Pamiętacie grilla u Maciasa? :D A „Cyganie? Cyganie złodzieje”? A psa na detoksie? Obawiam się, że to już koniec, że takie rzeczy już nie wrócą.
Obawiam się także że Marcin dalej będzie się miotał w podziemnych projektach, zbyt ambitnych jak na nasze realia, a ja ostatecznie rozmienię się na drobne płodząc trzeciorzędne teksty i quasi-publikacje, których nikt nie czyta. Proza życia zabija marzenia. Dalej będę pił, palił tak długo aż w końcu nabawię się raka, jarał coraz częściej i zryję sobie psychikę tak jak Miszka, który nie rozpoznaje ludzi, dalej będę wracać po nocach, olewać studia i słuchając Dylana będę w samotności się upijał – i od czasu do czasu napiszę coś takiego jak to. Obawiam się, że oddałem marzenia być może za nieco więcej niż parę piw, ale ostatecznie wychodzi na to samo.
Marcin dobrze powiedział: „Stary, mogę mówić, że jestem zajebisty i co z tego? Mogę rzeczywiście być zajebisty, ale bez materiału nikt mi nie uwierzy. A nie mam materiału i na razie mnie nie ma. Dopóki nie będę go miał, nie istnieję – tak samo ty. Więc pisz.”
Pisanie o pierdołach przychodzi mi bez trudu, gorzej z beletrystyką. Kompletna pustka, gdy przychodzi co do czego. Napisanie choć jednej strony o Kastorze jest dla mnie cholernie trudne – istna martyrologia. Czasem się zastanawiam czy kilkustronicowe opowiadanie, które urosło do rozmiarów epickiej powieści o upadku człowieka, czy to nie jest za dużo. Może mnie to po prostu przerosło? Od niemal dwóch lat, od frustracji, wściekłości, bólu i urażonej dumy po rozstaniu z Ewą, nic tak naprawdę nie napisałem, poprawiając jedynie prolog. Natomiast to, co wtedy napisałem, w zasadzie dzięki Ewie, to fragmenty wyrwane gdzieś ze środka opowieści, nie stanowiące monolitu z tym, co miałem do tamtej pory. Brak ciągłości – to chyba największy problem.
To wszystko było tak dawno. Magda, Robert, Wilamowo, pierwsze szkice mojego opowiadania, które rozrosło się pod piórem, stopniowe nadawanie postaciom głębi i tragizmu. Kiedy rozsyłałem ludziom na bieżąco to, co napisałem i oczekiwałem w zamian uwag – oczywiście najbardziej kretyńskie miała Magda, jak zwykle. Wtedy pisałem jak natchniony, zapełniając kolejne strony.
Ale mi się rym udał, no proszę... Tak, raperem też chciałem zostać, ale za późno sobie uświadomiłem, że skończyłem za dużo klas. Ministrem też już raczej nie będę – mogłem tej matury nie robić. Tak tylko sobie zamknąłem kolejne drzwi. W sumie jaki mam w życiu wybór?
Od kiedy uświadomiłem sobie, że nie mogę być Old Shatterhandem, Atosem ani Tonym Montaną, chciałem być artystą. Dziś „artysta” ma wydźwięk pejoratywny, brzmi wręcz obelżywie, bądź sztucznie i pompatycznie – zależy w czyich ustach. Artysta to oszołom, zboczeniec, kabotyn. Przejebane mają artyści, kurwa. Iza kiedyś spytała – z przekąsem, jak sądzę – czy ja siebie uważam za artystę. Zabrzmiało to dość szyderczo, zważywszy na to, że nie czytała nic mojego autorstwa – może to dlatego że znów byłem pijany i pozowałem na wielkiego, niedocenionego, niespełnionego człowieka. Whatever.
Nie, kurwa, nie uważam siebie za artystę. Dopóki nikt nie kupi jakiejś mojej książki, nie będę tak uważał, kochanie. A mówić tak o sobie, nie będę nawet potem.

Dziękuję Marcinowi, Ice’owi, Cardiemu, Izie (za wakacyjną korespondencję), Homie’emu (za triumfalny powrót do kraju), Suri (za rozważania o sztuce i nie tylko) i jeszcze jednej osobie, która swoim zachowaniem poruszyła we mnie pokłady tego wszystkiego, co teraz wylewam.