poniedziałek, 9 marca 2009

centaury grają funk



Wysikałem się, zastanawiając czy androidy śnią o elektrycznych owcach i zapiąłem rozporek. Nigdy nie wchodzę do knajp z pełnym pęcherzem. Takie skrzywienie zawodowe. Frances, moja była żona, zawsze pytała z uśmiechem, który zawód mam na myśli. Wiem już, że jej nie lubię, nie tylko za to. Ale w końcu kto lubi swoje byłe?
"Baliseta" jak zwykle przywitała mnie rozchybotanym, mrugającym, czerwonym neonem. Odmrugnąłem, wspiąłem się po blaszanych schodach, dudniąc ciemnożółtymi półbutami, i wszedłem do środka. Lokal był wypełniony niemal po brzegi, zasnuty dymem z papierosów, cygar i nargili. Tak było zawsze w te dni, kiedy grali protojazz. Czyli mniej więcej codziennie.
Przepychałem się przez tłum, świadom wrażenia jakie zazwyczaj wywieram na ludziach. I nie tylko ludziach. Starałem się nosić w stylu sportowej elegancji - krótko mówiąc, byłem przerażająco niemodny. Wyglądałem jak postać ze starego filmu, jeszcze sprzed wojny. Ale tutaj, w "Balisecie", nie wyróżniałem się z tłumu. Wręcz przeciwnie, byłem szary i bezbarwny, pomyślałem patrząc na stworzenie wyglądające jak czteroręki Billy Bob Thornton. Stwór z maestrią żonglował czterema kuflami stouta. Sądząc po głupawej minie albo to nie była jego pierwsza taka kolejka, albo był zwyczajnie upośledzony. Obstawiałem raczej to drugie. W końcu po kimś, kto ma cztery ręce, można się spodziewać najgorszego.
W końcu wyrwałem się z plątaniny rąk i nóg i osiadłem na stołku barowym, ledwie wyprzedzając Skrzypiącego Ebba. Pokazałem Ebbowi środkowy palec i zamówiłem u barmana podwójny cydr. Zmierzył mnie podejrzliwie wzrokiem, zastrzygł kozimi uszami, ale nic nie powiedział. Ze stukiem postawił kufel na odrapanym barze i pienistą strugą zaczął lać do niego piwo.
Skrzypiący Ebb zakolebał się na drewnianych nogach, skrzypiąc niemiłosiernie. Tak, na drewnianych. A myśleliście, że dlaczego nazywają go "skrzypiącym"?
- Co nowego, James? - spytał, śmiesznie podskakując.
- Nic się nie zmieniło, Geppetto. James Dean dalej nie żyje.
Skrzypiący pokiwał głową, całkiem jakby wiedział kim był James Dean. Przez moment ogarnęła mnie złość na tę cholerną dziurę z protojazzem, na tę platformę wiertniczą leżącą daleko poza Pasem Oriona i wreszcie na całą cholerną galaktykę. Po raz kolejny poczułem potrzebę wyrwania się stąd. Barman podał cydr i mi przeszło.
Skrzypiący gdzieś się oddalił na drewnianych kulasach, więc pociągnąłem spory haust piwa i skupiłem się na muzyce. Nie myślcie, że Skrzypiący Ebb stracił nogi na wojnie czy coś podobnego. Urodził się właśnie taki, z drewnianymi nogami. No, wtedy był pewnie trochę mniejszy.
Grupa fioletowoskórych obdartusów z koszmarnymi krawatami grała protoswinga jak by nie miało być jutra. Brzmiało to jak Billie Holliday na anielskim pyle, ale ludziom się podobało. Obcym też. Kiwali z aprobatą czułkami, macki drżały im z ekscytacji, podczas gdy wlewali w siebie kolejne pinty lagera.
Gdy zwalisty frontman z kością w nosie i idiotyczną zieloną fryzurą, co kojarzyło mi się z Hulkiem, grał świdrująca i długo za długą solówkę na rogu, pomyślałem o moim przyjacielu ajatollahu, który pewnie siedział teraz na swojej sofie z chmur. Dawno temu zastanawialiśmy się, czemu do "Balisety" nie wpada Gurney Halleck. Zgodnie doszliśmy do wniosku, że to, że jest postacią fikcyjną, nic jeszcze nie znaczy. Często postacie fikcyjne są bardziej rzeczywiste od prawdziwych. Dziwne, że takie rzeczy zawsze przychodzą do głowy w najmniej oczekiwanych momentach.
Hulk skończył grać no rogu, rozległy się brawa, gwizdy i pohukiwania, na scenę posypały się kwiaty, szklanki i niedopałki. Grupa pijanych orogów z Alfa Centuri cisnęła w Hulka żywą kozą. Byli jednak pijani i haniebnie spudłowali. Przeraźliwie mecząc koza przefrunęła przez scenę i grzmotnęła na deski, zmiatając z podestu perkusistę wraz z bębnami i kontrabasem. Nigdy nie dowiedziałem się, jak udało im się wnieść kozę do "Balisety", bo natychmiast zostali wykopani oknem przez lokalnego wykidajłę, Morley'a Dotesa. Dotes był niegdyś słynnym na całą galaktykę ochroniarzem, wykopywał podobno nawet z Cesarskiego Pałacu na Niebiańskich Schodach. Teraz jednak był tutaj, na zatraconym końcu świata, podobnie jak ja i wielu innych.
Gdy dopijałem cydr zaczepił mnie siwowłosy Pike Bishop z nastroszonymi wąsami i dziurą po kuli w policzku. Jak zwykle towarzyszyli mu Rycerz Smętnego Oblicza i Trout w swoich cytrynowożółtych ogrodniczkach.
- Nie mam czasu, Pike.
Trout podskoczył w miejscu i podciągnął spodnie.
- Mamy do ciebie biznes, Latrell.
- Przeszedłem już na emeryturę, mówiłem.
Rycerz Smętnego Oblicza zrobił jeszcze smętniejszą minę i rozłożył ręce.
- Wylali nas z roboty, James.
Bishop spojrzał na mnie błagalnie, jak bym był w stanie coś poradzić. Pewnie myśleli, że mają przed sobą pieprzonego Copperfielda. Albo innego Houdiniego.
Dopiłem cydr i odstawiłem kufel na blat.
- Nostradamus to przewidział - powiedziałem, wstając.
I tak ich zostawiłem, z rozdziawionymi gębami. Niczego się nie nauczyli i niczego nie zapomnieli, pomyślałem za Talleyrandem. Ale o ile do zapominania zbyt wiele nie mieli - bo i umieli niewiele - to do nauczenia jak najbardziej.
Ujrzałem siedzącego w kącie Ahaba, kapitana Flory Imperialnej, który obracał w dłoniach jakiś bibelot. Już miałem podejść do niego i spytać jak idą łowy na "Moby Dicka", gdy impresario imitujący Franka Sinatrę zapowiedział band centaurów z Zewnętrznych Rubieży. Końskie chłopaki błyskawicznie się rozłożyły ze sprzętem, dzwoniąc dzwoneczkami, wzięły parę akordów. Goście z zainteresowaniem spoglądali na scenę, w końcu nie tak często spotyka się dziś centaury. Do tego zarabiające na kieliszek chleba graniem jazzu. Lub czegoś w tym stylu.
Jeden z centaurów, z brodą splecioną w dwa warkocze, tupnął kopytem i zaczęli grać. Czteroręki Billy Bob Thornton wypuścił wszystkie cztery kufle, siwowłosy Pike Bishop jeszcze bardziej zjeżył wąs, a noszący garnitur w prążki meloman Harmonica Joe wybałuszył oczy i jęknął.
Bo centaury grały funk.

sobota, 7 marca 2009

(Mc)Laughlin Out Loud, burzę czwartą ścianę.



Junes nawarstwia brud, ja piszę, jakbym boksował się z Alim. Cały czas poza moim zasięgiem.
Pięć razy próbowałem napisać jedną scenę. Drugą napisałem chujowo, choć jest naprawdę świetna. Mój najbardziej drewniany dialog. Muszę strzepnąć kurz z ramion, prędzej czy później. Obawiam się jednak, że raczej później.
Gubię się technicznie. Foreshadowing i MacGuffiny mnie zjadają. Spluwa Czechowa mnie rzuca na deski.
Nie jestem Zelaznym ani Martinem. Zaakceptuj to.



Ale w końcu nie jest aż tak źle, widziałeś Miasto Boga.