sobota, 9 stycznia 2010

prince among the thieves




Opieram podbródek na dłoni i przez okno samochodu wyglądam na skąpaną w bladym słońcu ziemię, wciąż będącą w mroźnym uścisku zimy. Nic dziwnego, jest początek stycznia, kilka dni po Nowym Roku. Obserwuję rozkołysane, matowe skrzydła wiatraków, skrzydła o kształcie ostrzy sztyletów weneckich dożów, pocieram ściągnięte czoło. Z czasem alkohol służy mi coraz mniej, coraz gorzej znoszę kaca. Coraz gorzej znoszę też ludzi.
Jedziemy w niemal kompletnej ciszy, praktycznie bez słowa. Chciałbym wysiąść z samochodu, uklęknąć i dotknąć zmarzniętej ziemi. To takie atawistyczne, myślę, ponownie patrząc na obracające się z modernistycznym wdziękiem skrzydła wiatraków. Są mocne, smukłe i chłodne. Blade, styczniowe słońce wisi nisko na niebie, powodując, że mrużę oczy jeszcze bardziej niż zwykle.
To nie był łatwy rok, choć tak naprawdę żaden nie jest. Jednak ten szczególnie.
Mimo wszystko się uśmiecham. Mniej gorzko niż w poprzednich latach, choć u mnie wciąż bardziej fin de siècle niż dolce vita, wciąż mocna, cierpka kawa częściej od słodkich słówek. Pisanie natomiast jest trudne, mozolne i nieprzyjemne niczym powolne wypruwanie sobie flaków, centymetr po centymetrze. Mów mi Kaj, gdy z okruchów lodu usiłuję zbudować pałac dla Królowej Śniegu.
Przelałem więcej atramentu niż krwi, a mimo to mam więcej ran na dłoniach niż niejeden bokser.
Jestem osiemnastym mgnieniem wiosny, księciem pośród złodziei.
Musisz to zaakceptować.