wtorek, 18 września 2012

gdzie jest rap, który kiedyś grał tak mocno, że trzymałeś kumpla, żeby nie chciał wpaść w policję

Brakuje mi rapu - albo raczej tego, co dla mnie znaczył. Mieliśmy zrobić film o rapie, z głosem z offu i papierosami dymiącymi się w popielniczce, nie wiem sam, ile to już lat temu. Nowe życia dwudziestokilkuletnich starców, od tamtego czasu przeżyłem co najmniej dwie reinkarnacje, przeżułem samego siebie i przestałem umieć pisać. I czuję się tak 2006, choć nie jestem pewien, czy cokolwiek jeszcze pamiętam. Rap to te trochę utworów sprzed lat, przy których zawsze muszę się napić. Picie przestało być fajne, o ile było kiedykolwiek, i czekam daremnie, aż wyjdzie z mody. Rap też przestał - nie ma już tego sznytu, jak z czasów, gdy mówił nam jak, kurwa, dorosnąć. Ograniczyłem swój kontakt z muzyką do sprawdzania trzech płyt w roku i tych zgranych, nostalgicznych utworów, których słucham za miastem. Czuję mrowienie w koniuszkach palców, zamykam oczy i podróżuję. It's bizarre, but there you are, like you never left. Lata płyną, a ja wciąż kocham tę pętlę całym sobą i wciąż mam w sercu tych niezbyt dobrze wyedukowanych Murzynów, będących na bakier z gramatyką. Mam dość panczlajnów, wielokrotnych, swagu, młodych kotów, singli i tego całego bagażu. Słuchawki, starte kicksy i kurtka - tym jest rap, tak jak piłka to zajebanie z czuba za płot, a nie jakieś pląsy Neymara. Tym jest rap. Czasy się zmieniają? Wiem, wypierdalaj.

czwartek, 22 marca 2012

dear spring


what took you so long?

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

sad clown bad spring


Kawa jest czarna i gęsta jak asfalt, mocna i lepka. Tak lepka, że gdybym wylał ją na stolik i przyłożył dłoń, zabrałbym blat ze sobą do domu - gdziekolwiek on jest. Przynajmniej tak o tym w tej chwili myślę. A prawda? Prawdę możecie spuścić w kiblu razem ze swoją literaturą. Liczą się tylko moje wrażenia.
Złociste palce słońca gładzą moją twarz, wiatr od morza - a może to jej oddech - delikatnie muska mi skroń. Czuję się spokojny jak rzadko kiedy. Jak zarobię pieniądze, kupię sobie trochę czasu.
Zamykam oczy i odchylam głowę, wsłuchując się w najpiękniejszą na świecie kakofonię. Znam ją jak znam wnętrza swoich kieszeni, jak zna się dawno niewidzianych przyjaciół. Za każdym razem brzmi całkowicie inaczej, bez jednego nawet przewodniego dźwięku, ale ja rozpoznaję ją bez najmniejszego trudu. To pierwsze mgnienie wiosny. Czemu tak długo?



czwartek, 27 stycznia 2011

it's life and life only



Śniadałem z królami i mistrzami, ułamałem Sfinksowi nos, zrobiłem graffiti na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej i zrzuciłem Kukuczkę z Mount Everestu. Mimo to cały czas marzę tylko o jednej rzeczy.
Jak będę duży, chcę być jak ten sampel z "We're In Love".

poniedziałek, 24 stycznia 2011

love's strange, doctor



- Jak myślisz, o co w tym wszystkim chodzi?
- Nie wiem, o co chodzi. Skąd mam wiedzieć? – nie odpowiadał, więc powiedziałem jeszcze – Ostatni, który wiedział, o co w tym wszystkich chodzi, został zabity dawno temu.
- Uważasz, że to ma sens?
- Chciałbym wierzyć, że być może pewnego dnia to wszystko będzie miało sens. Ale wiem, że nie będzie.
- A nie sądzisz, że to się kiedyś musi ułożyć? Że wszystko musi się kiedyś ułożyć?
Dłuższą chwilę w milczeniu obserwowałem sprzedawcę pakującego wódkę do torby. Torba kosztowała dziesięć groszy. Zdzierstwo.
- Problem z tym światem, przyjacielu, i ogólnie ze wszystkim, jest taki, że nic się nie musi stać. Musisz umrzeć, to jedyne co musi się stać. Jeszcze paczkę cameli – dorzuciłem.
Zniecierpliwiony sprzedawca obrzucił mnie spojrzeniem „no już, spierdalaj”. Znam to doskonale, bo sam często tak patrzę.
Zapłaciłem, wyszliśmy ze sklepu, ignorując dzwonek. Cholerne dzwoneczki w osiedlowych sklepach doprowadzają mnie do szału już od lat. Mniej więcej odkąd przestałem musieć pić oranżadę na miejscu.
Na schodach siedział zmęczony upadły anioł o brudnej twarzy, pokrytej zakrzepłą krwią i zaschniętym błotem. Bez słowa dałem mu papierosa, zapalił i zaciągnął się łapczywie.
- Podłe czasy, podłe miasto – powiedziałem.
- Żebyś wiedział – rzekł kaszląc i obmacując poobijane żebra. – To miasto już się nie nadaje do tego, żeby w nim żyć. Ale też się nie nadaje, żeby w nim umrzeć.
- Żadne się do tego nie nadaje – powiedziałem, wyciągając telefon. Żadnej wiadomości.
- Słusznie. Dzięki za papierosa.
Pokiwałem głową i poszliśmy dalej.
- Kto był lepszy? – spytał. - Olivier czy O’Toole?
- Oczywiście, że O’Toole. Oliviera nic nie widziałem.
- Bardzo miarodajny sąd – rzekł, schodząc na prawo, żeby ominąć małolata, który rzygał do śmietnika przy postoju taksówek czymś, co wyglądało jak zapiekanka.
- Ludzie tak robią.
- Nie wymagaj od nich zbyt wiele. To tylko gadające mięso – powiedział, kiedy przepychaliśmy się przez tłum.
Przeszliśmy na czerwonym świetle, skręciliśmy w bramę, która od lat zna nasze imiona i wspięliśmy się na dach garażu.
Siedzieliśmy w ciszy dłuższą chwilę, patrząc w gwiazdy. Papa pokrywająca dach wciąż trzymała ciepło zgromadzone za dnia, a wódka, choć zimna, rozgrzewała nas w tę dość chłodną noc.
- Czasem myślę, że ludzie powinni być dla siebie nawzajem bardziej ludzcy.
- Myślisz? – spytał, podając mi butelkę.
- Hrabal o tym pisał.
Pstryknął zapalniczką raz, drugi, trzeci. W końcu kamień zaskoczył i żółtawy blask rozjaśnił jego twarz.
- Hrabal?
Pociągnąłem spory łyk i siedziałem chwilę bez słowa, wsłuchując się w bicie własnego serca.
- Pomyliłem się. To jednak było w Biblii.
Dopalił w milczeniu papierosa i rzucił niedopałek w dół, na podwórko.
- Naprawdę w to wierzysz?
- Nie. Może. Nie wiem. Co to za różnica, kto w co wierzył, a w co nie? I tak nikt nie zwraca na to uwagi i nikt tego nie pamięta. W co wierzył Napoleon?
- Albo Gandhi.
- Akurat to chyba wszyscy wiedzą.
- Ale niewiele mu to pomogło prawda? I tak go dopadli.
- Wszystkich prędzej czy później dopadają. Bez wyjątku. Nawet Casha.
Zadumałem się nad moim najlepszym przyjacielem, który zadzwonił do mnie kiedyś w środku nocy i spytał, kto zabił Johnny’ego Casha. Dało mi to do myślenia i od tamtego momentu niemal nie było dnia, w którym bym się nad tym nie zastanawiał. Nie miałem od niego wieści od paru lat i jedyne, co o nim wiedziałem, to to, że przebywał gdzieś między Mandżurią a Ziemią Ognistą czy coś koło tego. Mój przyjaciel, naturalnie, nie Johnny Cash. Johnny Cash od dłuższego czasu przebywał w ziemi. Choć mój przyjaciel może był już tam razem z nim.
- To głupie, wiesz – powiedziałem, zapalając papierosa.
- Co?
- Bez znaczenia w sumie. To po prostu dziwne. I głupie.
- Wiem, stary.
Odchyliłem głowę, spojrzałem w gwiazdy i pomyślałem o głupstwach, które popełniłem z miłości.
Coś w tym stylu.

sobota, 11 września 2010

I too dream in color and in rhyme



Nie mogę z całą pewnością stwierdzić, czy to ja wróciłem do wódki, czy raczej ona do mnie, ale w tych sprawach chyba niczego nie możemy być pewni. W każdym razie wróciliśmy do siebie jakoś tak na krótko i oto staliśmy razem na balkonie. Ja w koszuli, ona we mnie, przemyślnie ukryta w krwiobiegu. Krwiobieg to jedno ze słów, których nauczył mnie mój ulubiony raper Mezo, który oprócz tego pokazał mi jak żyć, strzelać i pieprzyć i że najważniejsze to widzieć dobro.
Prócz wódki, która ożywczym ciepłem rozlała się po moim organizmie i wraz z krwią szumi w mojej skroni, na balkonie jest jeszcze ktoś, pełniący od lat funkcję mojego sumienia. W gruncie rzeczy jestem tak samo wysoce moralny, ale moja spaprana psychika sprawia, że muszę wysłuchiwać kolejnego monologu. To część tej części mojego życia – od tego pierwszego razu, gdy zalani w trupa wiedliśmy poważną, pijacką rozmowę, z której nic nie zapamiętałem. Kiwam głową, zaciągając się papierosem, i słucham – bo zawsze słucham z uwagą - ale myślę o czymś innym.
Myślę o Harrisie, który rzucił żonę szafą i atakował pięściami przejeżdżające samochody, myślę o Burtonie, którego kłótnie z Elizabeth Taylor demolowały hotele, o Reedzie, któremu nie wytrzymało serce podczas siłowania się na rękę z młodszymi od niego o cztery dekady marynarzami i wreszcie myślę o błękitnookim szaleńcu bożym, Peterze O’Toole’u, arystokracie-plebejuszu, nieprawdopodobnym alpiniście, który leciał do Paryża na obiad i budził się tydzień później na Korsyce i który jako jedyny pokazał śmierci drzwi, choć jego alkohol niemal też zabił – i myślę, że mogę być tak samo genialnie głupi. I to tyle. Ale zawsze, przy każdym płytkim oddechu, pamiętam, kto był tu przede mną.
Patrzę na rozświetloną migającą panoramę miasta i myślę, że zajebiście byłoby skoczyć z tego balkonu. Nie chodzi o samobójstwo, ale taki widok nie zdarza się zbyt często.
Milczy, patrząc na mnie badawczo. Gaszę więc papierosa, otwieram usta i pozwalam słowom płynąć. To moja metoda rozmawiania. Czasem przynosi rezultat, czasem nie.
A kiedy wróciłem do domu i poszedłem spać, śniła mi się wódka.

czwartek, 9 września 2010

yeah, I got some issues in my head


when you think you've got it all figured out and then everything collapses
trust me, kid
it's not the end of the world

and me, I wanna thank you but I won't, I'll just say "good luck"

i to tyle
bo z nas dwojga nie chce mi się gadać... o sobie

Atmosphere - To All My Friends

sobota, 10 kwietnia 2010

I'll make you smile for the simple fact I'm good at it, I'll make you smile just so I can sit and look at it



Nie muszę tak, jak ty, kupować drinków, czy opowiadać głupot, by zobaczyć uśmiech. Wystarczy, że ja się uśmiechnę i ona go odwzajemnia. I zawsze wiem, że szczerze, bo znamy się nie od wczoraj.
Choć wywoływałem uśmiech na twarzach wielu ludzi, to jej jest mi szczególnie drogi. I pcha mnie do przodu, dlatego mogę wyjść pić, nie biorąc parasola, nawet kiedy pada ulewny deszcz. A reszta... Wiesz, czym jest reszta, jeśli znasz Hamleta.
Wszystko to, co czytałeś, jest prawdą, ale bywam szczęśliwy.

sobota, 9 stycznia 2010

prince among the thieves




Opieram podbródek na dłoni i przez okno samochodu wyglądam na skąpaną w bladym słońcu ziemię, wciąż będącą w mroźnym uścisku zimy. Nic dziwnego, jest początek stycznia, kilka dni po Nowym Roku. Obserwuję rozkołysane, matowe skrzydła wiatraków, skrzydła o kształcie ostrzy sztyletów weneckich dożów, pocieram ściągnięte czoło. Z czasem alkohol służy mi coraz mniej, coraz gorzej znoszę kaca. Coraz gorzej znoszę też ludzi.
Jedziemy w niemal kompletnej ciszy, praktycznie bez słowa. Chciałbym wysiąść z samochodu, uklęknąć i dotknąć zmarzniętej ziemi. To takie atawistyczne, myślę, ponownie patrząc na obracające się z modernistycznym wdziękiem skrzydła wiatraków. Są mocne, smukłe i chłodne. Blade, styczniowe słońce wisi nisko na niebie, powodując, że mrużę oczy jeszcze bardziej niż zwykle.
To nie był łatwy rok, choć tak naprawdę żaden nie jest. Jednak ten szczególnie.
Mimo wszystko się uśmiecham. Mniej gorzko niż w poprzednich latach, choć u mnie wciąż bardziej fin de siècle niż dolce vita, wciąż mocna, cierpka kawa częściej od słodkich słówek. Pisanie natomiast jest trudne, mozolne i nieprzyjemne niczym powolne wypruwanie sobie flaków, centymetr po centymetrze. Mów mi Kaj, gdy z okruchów lodu usiłuję zbudować pałac dla Królowej Śniegu.
Przelałem więcej atramentu niż krwi, a mimo to mam więcej ran na dłoniach niż niejeden bokser.
Jestem osiemnastym mgnieniem wiosny, księciem pośród złodziei.
Musisz to zaakceptować.

piątek, 13 listopada 2009

the other forty came with the grain, but then went against it


Nie mam zielonych dłoni od bilardowego sukna, nie mówię głosem żadnej generacji, a już na pewno nie mojej, nie znajdziesz mnie w żurnalu ani w telewizorze, przed nim zresztą też bardzo rzadko, nie wziąłem wszystkiego, co wiem, z google.com, nigdy nie grałem na giełdzie - prawdę mówiąc, w ogóle jej nie rozumiem - nie znam nazwisk polityków, nie znam nawet partii; nie wiem, co ile kosztuje, a jedyny kryzys jaki znam, to kryzys wartości.
Ale jeśli ty jesteś ósmym cudem świata, to ja jestem wszystkimi siedmioma.

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

przeczytaj, zanim zaczniesz ze mną rozmowę 2


NYC, Davis, Hendrix, Dean, Brando, Franc Fiszer, Brummel, fusion, panczlajny, live, Bitches Brew, A Love Supreme, buoyancy, Blade Runner, Peckinpah, Bogart, Ratpack, Skamander, Beat Generation, Kesey, Lost Generation, Black Thought, Złoty Róg, Aleksandria, Brooklyn, nostalgia, Tristan, noir, Fajeev, postmodernizm, follow upy, Coca Cola, Illmatic, Big L, ask Beavis I get nothing but head, espresso, laidback, mój cynizm, kołnierz kurtki, białe kicksy, słuchawki, ręce w kieszeniach, papierosy, piwo, sztuka to emocje, jazz, rap, Indiana Jones, SW, Doc Holliday, Harding, Schulmeister, Villon, Vidocq, Wilde, Yossarian, Ludwig Pursewarden, Kwartet Aleksandryjski, David Stein, kiedyś-malarstwo, morze, drapacze chmur, cisza, sklepy kolonialne, Jacek Karaszewski, Jack & Jones, koszule i krawaty, umiarkowany radykalizm, Morze Śródziemne, Meteory, Finlandia, Szekspir, Branagh i Jacobi, Pacino, Nicholson, O'Toole, Newman i Redford, up yours baby, synowie Lee Marvina, Jarmusch, Waits, technicznie, flashbacki i flashforwardy, foreshadowing, Sapkowski, Diuna, Vonnegut, kobiece pośladki, retro, komiksy, Blacksad, Order of the Stick, Marvin Gaye, Slug, Premo, Krush, Dylan, Pete Rock., R.A. u JMT, Hurt, Shelter From The Storm, Memory Lane, APT, just a state of mind, Fancy Clown, sample, inside joke, Black Star, muzyka, kuchnia, stare kino, a kto umarł, ten nie żyje, soundtrack do mojego życia, Pour Me Another, coś więcej, Kerouac, old times' sake, Black Adder, Sergio Leone, boombox, Vansy, kasety, wosk, piątki, ogarnięcie, Cassius Clay, dystans, noc, światła miasta, pasja, pętla z We're In Love, interesujące tematy, pamięć, Belkar, the bartender knows me by my real name, Kastor, longsliwy, zimny prysznic, koncert w bramie, głęboki wdech, zmrużone oczy, chodnik pod butami i ja.



To jest fajeev. Resztę pierdol.

przeczytaj, zanim zaczniesz ze mną rozmowę



Grafomani, kryzys, koniec świata, masoneria, lobby, illuminaci, Richard Gere, Sandra Bullock, Bruce Payne, Jennifer Lopez, Salma Hayek, Adam Sandler, Helen Hunt, edukacja, rurki, lans, clubbing, Manda, studenci, pojęcia "emo", "mainstream", "komercja", portale społecznościowe, polskie demotywatory, suche żarty, nudne opowieści, brak puenty, brak polotu, intelektualiści, off, raperzy, groszowi biznesmeni, literaci, Masłowska, bracia Mroczek, telewizja, I'll Be Missing You, stacje radiowe, nalepka ZAiKSu, Jacek Cygan, młody Koterski, polskie kino od tylu lat, głupota, schematyczność, ignorancja, psychofani, INTERNAUCI, koszulki klubów piłkarskich, jukendens, yuppie, baletki, polityka, prasa, komedie, dramaty, sensacja, kino niezależne, unikatowość, begi, manie, mody, trendy, wieczne zasłanianie się gustem, BULLSHIT Z TWOICH UST, odór naftaliny, MUZYKA PUSZCZANA Z TELEFONÓW, iPody, iFołny, iChuje, znawcy, koneserzy, niedoinformowanie, SĄDY I OPINIE, OSTR najlepszy polski raper, internetowe świeczki, Magik R.I.P. ;(, żargon, Generacja Nic, meląż, praca, uczelnia, kolokwia, Erasmus, polski słuchacz, przemyślenia, artyści, POPKULTURA, Timbaland, Akon, szołbizek, Londek, JP-CHWDP-ACAB, Świat Według Kiepskich, Bundy, Ali G, pizza z keczupem, bragga inne niż moje słuszne, kulty, dzieci, egzaltacja, spagetti, yo, target, sens, performance, informatycy, swetry, piwo w puszce, ciepła wódka, kapary, Amerykanie są głópi, MASSMEDIA, work-buy-consume-die, debile, kurwy i złodzieje, Ty, LUDZIE, wszystko.





Wkurwiłem się.

niedziela, 30 sierpnia 2009

mam dla ciebie dedykację - spierdalaj



Jak w temacie.
Chyba zostanę slamerem. Saul Williams tak zaczynał.

Marvin Gaye - Let's Get It On

wtorek, 18 sierpnia 2009

I need the old blade runner, I need your magic



Dym z papierosa unosi się wąską smużką, rozwiewaną pod sufitem przez buczący wentylator. Oprócz tego buczenia jest wręcz nienaturalnie cicho. Jak w grobowcu.
Zaciągam się i odchylam w fotelu. Patrzę na prawą dłoń na oparciu, spowitą dymem i pustą filiżankę po kawie. Jarmusch miał rację, myślę, choć nie widzę Murray'a spieszącego z dzbankiem. A ona nie jest RZA, choć ja mogłem chyba kiedyś być geniuszem.
Gaszę papierosa w popielniczce, dokładnie i starannie, jak zawsze. Wciąż karmię się ułudą. Jeśli odłożę go do popielniczki, jeśli dokładnie go zgaszę, jeśli umyję ręce, nie będę śmierdział. Głupi jestem. To mój flavor odkąd skończyłem siedemnaście lat.
Mogę wytrzymać jej wzrok, tak jak mogę wytrzymać pierwsze siwe włosy, drżenie rąk i "kiedyś było inaczej". Każdy wie, że kiedyś było inaczej, ale mało kto wie, co to tak naprawdę znaczy.
Wstaję, całuję ją w policzek i zakładam kurtkę, zwyczajowo stawiając kołnierz.
- Wiesz, że przypominasz mi mnie? - pytam.
Uśmiecha się lekko, odstawiając filiżankę na spodek.
- Dziękuję.
Odpalam papierosa, chowam paczkę do kieszeni skórzanej kurtki, wypuszczam kłąb dymu.
- To nie był komplement - mówię w drzwiach i wychodzę na ulicę, zanurzając się w brudne, tętniące życiem serce miasta.
Choć wciąż jest lato, dla mnie właśnie zaczęła się jesień.
Żegnaj i witaj, jak zawsze.

wtorek, 14 lipca 2009

pieprz się, nie dostaniesz moich pieniędzy




Przy tych rzadkich okazjach, kiedy go spotykam, kiwamy sobie lekko głowami, ściskamy dłonie i przez jedną krótką chwilę mierzymy się wzrokiem. Miałem ją przed tobą, mówi jego spojrzenie. Być może, myślę, trzymając rękę w kieszeni i bawiąc się kluczami. Być może. Ale teraz jest moja - a tylko to się liczy. Warga mi lekko drży, kiedy rozciągam usta w uśmiechu. Zresztą, myślę, nigdy nie miałeś jej tak, jak ja, cieniasie. Nie wiem, czy potrafi rozczytać to spojrzenie. I prawdę mówiąc, w ogóle mnie to nie obchodzi.
Zamykam oczy i odchylam się w fotelu, rozkoszując słońcem. Nie jest to ostatni powiew lata, nie jest też pierwszy. To gdzieś pomiędzy, ale jeszcze mnie nie nuży.
Kobiety jedzą lody w niezwykle erotyczny i sugestywny sposób. I nawet o tym nie wiedzą.
Tenis, bilard, sauna i kawa na tarasie z widokiem na skąpane w słońcu jezioro. Mimo wszystko wciąż częściej zaciągam się papierosem, niż hajlajfem.
Pieprz się, nie dostaniesz moich pieniędzy.



PS: Nigdy nie nosiłem okularów, nigdy nie przestąpiłem progu Polibudy i nie mam zielonego pojęcia o informatyce, leję na postmodernę, a bulwar jest blogiem. Dziękuję za uwagę.


czwartek, 11 czerwca 2009

I will let you down, I will make you hurt - oh yeah, I guess it makes me smile




Przy Nirvanie nie osiągam wcale nirwany, a żegnam się z życiem. Bez obaw, nie w tym sensie. Życie to dziwka, ale Boże broń, żeby dziwka wzięła ze mną rozwód. Jestem jeszcze w monogamii, więc nie flirtuję nawet ze śmiercią. To też rodzaj Randki w Ciemno. I tak grubasa wymienią za siedmiu innych. Tak to jest.
Opieram dłonie o umywalkę, patrzę spode łba w swoje odbicie. Kocham cię bardziej niż siebie - i tu nie różnimy się wcale. Ty też bardziej kochasz siebie niż mnie.
Nabrzmiewają Grona Gniewu, ale jeszcze nie Witaj, Śmierci. Nie powiesz o mnie "Buntownik Bez Powodu", choć może i mogłabyś, pogubiłem się już dawno temu. Mam kompas i mam wyznaczone azymuty, ale nigdy nie byłem w tym zbyt dobry. Jak Cobain jestem gorszy w tym, co robię najlepiej. I też czuję się z tego powodu błogosławiony. W pewnym sensie.
Dzień dobry panie Kesey, mówili mi MacMurphy.
To mój ostatni Lot Nad Kukułczym Gniazdem, to moja droga Stąd Do Wieczności, W Drodze Na Wschód Od Edenu, którą przemierzam W Poszukiwaniu Straconego Czasu. Tabula Rasa, piąteczka Ice.
Idę powoli, stawiając małe kroki, choć przecież wiem, gdzie idę.
Idę tam, gdzie mnie oczekują od lat, tam, gdzie mam zarezerwowane miejsce od chwili narodzin. Tam, gdzie wejdę po schodach z alabastru, przeciągając dłonią po gładkiej poręczy, gdzie stanę przed masywnymi drzwiami z mahoniu, nacisnę staroświecki dzwonek, a w drzwiach stanie James Dean i, kołysząc w dłoni lampkę koniaku, spojrzy mrużąc oczy, jak na srebrnym ekranie i zada jedno jedyne pytanie "Czemu tak długo, stary?"

and you could have it all, my empire of dirt

niedziela, 31 maja 2009

jestem zbyt stary, żeby wierzyć, że w tym wszystkim jest jakiś cel


Mógłbym napisać tu wszystko, tylko nie wiem po co.
Dziękuję.


Jerry Goldsmith - Love Theme From Chinatown [Chinatown OST]

czwartek, 14 maja 2009

truth and beauty are in the eye of the beholder



Jak większość z nich, patrzy na mnie długo i uważnie. Nie porozumiewawczo, jak Ingrid Bergman z ekranu, a zupełnie inaczej. Badawczo, spokojnie, nieco cynicznie. I już wiem, że mu nie powiem.
Wcale mi się nie podoba, nawet jej nie lubię. Nie czuję do niej żadnego pociągu fizycznego, jest zwyczajnie nieatrakcyjna. Nijaka. Uosabia wszystko to, czym gardzę, czego nienawidzę. Gdyby zależało to ode mnie, eksterminowałbym takich ludzi bez mrugnięcia okiem.
Ale mimo to wiem, że nigdy mu nie powiem. Zaszachowała mnie tym spojrzeniem, choć tak naprawdę to ja mam ją w garści, nie ona mnie. Jest zbyt mikra umysłowo na kogoś takiego jak ja. Tacy ludzie są jak karaluchy - są ich tysiące, niewiele myślą i łatwo ich rozgnieść stopą. Ale, na Boga, to oni przetrwają kataklizm nuklearny. Nie sposób nimi za to nie gardzić.
Nigdy mu tego nie powiem i ta mała zdzira zdaje sobie z tego sprawę, widzę to w jej oczach. Bez problemu wyczytuję z nich TO NASZA MAŁA TAJEMNICA. Gdyby znała mnie lepiej mogłaby wyczytać z moich MAM TO GDZIEŚ, DZIWKO.
Musi nieźle robić loda, inaczej pewnie starłaby niejeden wibrator. Nie ma w sobie nic atrakcyjnego, chyba wolałbym zerżnąć Elvisa niż ją.
Gaszę papierosa i wstaję z pogardliwym uśmiechem tańczącym na moich wargach. Górna, lekko zdeformowana, wydyma się szyderczo, ale nie sądzę, żeby to widziała. A jeśli nawet, nie dbam o to. Gdyby nie ta rozcięta kiedyś warga, miałbym dużo węższą gamę brzydkich uśmiechów. Dziękuję, tato. To mój talizman.
Wybacz, stary, myślę i zamykam za sobą drzwi.

sobota, 18 kwietnia 2009

God damn it, I'm back to demand - and this time, for good


Też się trochę zaplątałem w swetrze, ale już następny tekst zacznę od "ja".

Wracam do formy jak babka z piasku na rewindzie.


/Brother Ali - The Truth Is

poniedziałek, 9 marca 2009

centaury grają funk



Wysikałem się, zastanawiając czy androidy śnią o elektrycznych owcach i zapiąłem rozporek. Nigdy nie wchodzę do knajp z pełnym pęcherzem. Takie skrzywienie zawodowe. Frances, moja była żona, zawsze pytała z uśmiechem, który zawód mam na myśli. Wiem już, że jej nie lubię, nie tylko za to. Ale w końcu kto lubi swoje byłe?
"Baliseta" jak zwykle przywitała mnie rozchybotanym, mrugającym, czerwonym neonem. Odmrugnąłem, wspiąłem się po blaszanych schodach, dudniąc ciemnożółtymi półbutami, i wszedłem do środka. Lokal był wypełniony niemal po brzegi, zasnuty dymem z papierosów, cygar i nargili. Tak było zawsze w te dni, kiedy grali protojazz. Czyli mniej więcej codziennie.
Przepychałem się przez tłum, świadom wrażenia jakie zazwyczaj wywieram na ludziach. I nie tylko ludziach. Starałem się nosić w stylu sportowej elegancji - krótko mówiąc, byłem przerażająco niemodny. Wyglądałem jak postać ze starego filmu, jeszcze sprzed wojny. Ale tutaj, w "Balisecie", nie wyróżniałem się z tłumu. Wręcz przeciwnie, byłem szary i bezbarwny, pomyślałem patrząc na stworzenie wyglądające jak czteroręki Billy Bob Thornton. Stwór z maestrią żonglował czterema kuflami stouta. Sądząc po głupawej minie albo to nie była jego pierwsza taka kolejka, albo był zwyczajnie upośledzony. Obstawiałem raczej to drugie. W końcu po kimś, kto ma cztery ręce, można się spodziewać najgorszego.
W końcu wyrwałem się z plątaniny rąk i nóg i osiadłem na stołku barowym, ledwie wyprzedzając Skrzypiącego Ebba. Pokazałem Ebbowi środkowy palec i zamówiłem u barmana podwójny cydr. Zmierzył mnie podejrzliwie wzrokiem, zastrzygł kozimi uszami, ale nic nie powiedział. Ze stukiem postawił kufel na odrapanym barze i pienistą strugą zaczął lać do niego piwo.
Skrzypiący Ebb zakolebał się na drewnianych nogach, skrzypiąc niemiłosiernie. Tak, na drewnianych. A myśleliście, że dlaczego nazywają go "skrzypiącym"?
- Co nowego, James? - spytał, śmiesznie podskakując.
- Nic się nie zmieniło, Geppetto. James Dean dalej nie żyje.
Skrzypiący pokiwał głową, całkiem jakby wiedział kim był James Dean. Przez moment ogarnęła mnie złość na tę cholerną dziurę z protojazzem, na tę platformę wiertniczą leżącą daleko poza Pasem Oriona i wreszcie na całą cholerną galaktykę. Po raz kolejny poczułem potrzebę wyrwania się stąd. Barman podał cydr i mi przeszło.
Skrzypiący gdzieś się oddalił na drewnianych kulasach, więc pociągnąłem spory haust piwa i skupiłem się na muzyce. Nie myślcie, że Skrzypiący Ebb stracił nogi na wojnie czy coś podobnego. Urodził się właśnie taki, z drewnianymi nogami. No, wtedy był pewnie trochę mniejszy.
Grupa fioletowoskórych obdartusów z koszmarnymi krawatami grała protoswinga jak by nie miało być jutra. Brzmiało to jak Billie Holliday na anielskim pyle, ale ludziom się podobało. Obcym też. Kiwali z aprobatą czułkami, macki drżały im z ekscytacji, podczas gdy wlewali w siebie kolejne pinty lagera.
Gdy zwalisty frontman z kością w nosie i idiotyczną zieloną fryzurą, co kojarzyło mi się z Hulkiem, grał świdrująca i długo za długą solówkę na rogu, pomyślałem o moim przyjacielu ajatollahu, który pewnie siedział teraz na swojej sofie z chmur. Dawno temu zastanawialiśmy się, czemu do "Balisety" nie wpada Gurney Halleck. Zgodnie doszliśmy do wniosku, że to, że jest postacią fikcyjną, nic jeszcze nie znaczy. Często postacie fikcyjne są bardziej rzeczywiste od prawdziwych. Dziwne, że takie rzeczy zawsze przychodzą do głowy w najmniej oczekiwanych momentach.
Hulk skończył grać no rogu, rozległy się brawa, gwizdy i pohukiwania, na scenę posypały się kwiaty, szklanki i niedopałki. Grupa pijanych orogów z Alfa Centuri cisnęła w Hulka żywą kozą. Byli jednak pijani i haniebnie spudłowali. Przeraźliwie mecząc koza przefrunęła przez scenę i grzmotnęła na deski, zmiatając z podestu perkusistę wraz z bębnami i kontrabasem. Nigdy nie dowiedziałem się, jak udało im się wnieść kozę do "Balisety", bo natychmiast zostali wykopani oknem przez lokalnego wykidajłę, Morley'a Dotesa. Dotes był niegdyś słynnym na całą galaktykę ochroniarzem, wykopywał podobno nawet z Cesarskiego Pałacu na Niebiańskich Schodach. Teraz jednak był tutaj, na zatraconym końcu świata, podobnie jak ja i wielu innych.
Gdy dopijałem cydr zaczepił mnie siwowłosy Pike Bishop z nastroszonymi wąsami i dziurą po kuli w policzku. Jak zwykle towarzyszyli mu Rycerz Smętnego Oblicza i Trout w swoich cytrynowożółtych ogrodniczkach.
- Nie mam czasu, Pike.
Trout podskoczył w miejscu i podciągnął spodnie.
- Mamy do ciebie biznes, Latrell.
- Przeszedłem już na emeryturę, mówiłem.
Rycerz Smętnego Oblicza zrobił jeszcze smętniejszą minę i rozłożył ręce.
- Wylali nas z roboty, James.
Bishop spojrzał na mnie błagalnie, jak bym był w stanie coś poradzić. Pewnie myśleli, że mają przed sobą pieprzonego Copperfielda. Albo innego Houdiniego.
Dopiłem cydr i odstawiłem kufel na blat.
- Nostradamus to przewidział - powiedziałem, wstając.
I tak ich zostawiłem, z rozdziawionymi gębami. Niczego się nie nauczyli i niczego nie zapomnieli, pomyślałem za Talleyrandem. Ale o ile do zapominania zbyt wiele nie mieli - bo i umieli niewiele - to do nauczenia jak najbardziej.
Ujrzałem siedzącego w kącie Ahaba, kapitana Flory Imperialnej, który obracał w dłoniach jakiś bibelot. Już miałem podejść do niego i spytać jak idą łowy na "Moby Dicka", gdy impresario imitujący Franka Sinatrę zapowiedział band centaurów z Zewnętrznych Rubieży. Końskie chłopaki błyskawicznie się rozłożyły ze sprzętem, dzwoniąc dzwoneczkami, wzięły parę akordów. Goście z zainteresowaniem spoglądali na scenę, w końcu nie tak często spotyka się dziś centaury. Do tego zarabiające na kieliszek chleba graniem jazzu. Lub czegoś w tym stylu.
Jeden z centaurów, z brodą splecioną w dwa warkocze, tupnął kopytem i zaczęli grać. Czteroręki Billy Bob Thornton wypuścił wszystkie cztery kufle, siwowłosy Pike Bishop jeszcze bardziej zjeżył wąs, a noszący garnitur w prążki meloman Harmonica Joe wybałuszył oczy i jęknął.
Bo centaury grały funk.

sobota, 7 marca 2009

(Mc)Laughlin Out Loud, burzę czwartą ścianę.



Junes nawarstwia brud, ja piszę, jakbym boksował się z Alim. Cały czas poza moim zasięgiem.
Pięć razy próbowałem napisać jedną scenę. Drugą napisałem chujowo, choć jest naprawdę świetna. Mój najbardziej drewniany dialog. Muszę strzepnąć kurz z ramion, prędzej czy później. Obawiam się jednak, że raczej później.
Gubię się technicznie. Foreshadowing i MacGuffiny mnie zjadają. Spluwa Czechowa mnie rzuca na deski.
Nie jestem Zelaznym ani Martinem. Zaakceptuj to.



Ale w końcu nie jest aż tak źle, widziałeś Miasto Boga.

poniedziałek, 16 lutego 2009

in your face



FayNje i wogle kuL Ze Ljl WWWWWAyNe FFydaYe nowA puytH i woglLlL bO ma ffFAyne BJThy a BBbbbjth thO JEeeeEst zycyy nA pShyquaAAAAD tHAq 50 CeNTh tO Jooos NJe jEsTH MOyjm zycjem, BbbBo Ma slab bJThy tO ZNatsh Thaqje juZ NjE NOfe a WAYNe ma noFfE i fFogLEe Ty ejj.



TOUCHÉ


sobota, 27 grudnia 2008

it's survival in the city, when you live from day to day



Pamiętam jak rządzili miastem. Ich logo widniało wszędzie, na pociągach i na przystankach, na śmietnikach i na wiaduktach, na budowach i na budynkach skazanych na zapomnienie. Zawsze zrobione czerwonym sprejem, takie same, ale jednak różne. Bo w końcu było ich kilku i każdy miał swój styl. Ale mieli zasadę - w jednym miejscu pisał tylko jeden z nich. Kiedyś podczas powrotu do domu, zobaczyłem czerwony napis na drzwiach prokuratory, bijący w oczy jak neon. Byli legendą.
Byli bandą bezczelnych skurwieli w wytartych spodniach i białych butach, śmierdzących Montaną, wiecznie w biegu, wiecznie goniących za efemerydą. To było jakoś przed maturą. Jarali się punkrockiem, Beastie Boys i szybkoschnącą farbą, a kompletnie olewali system.
Teraz jeden chleje po szynkach, odkąd panna go puściła w trąbę, drugi robił licencjat, ale musiał zająć się dzieckiem, inny pomieszkuje z żoną u teściów, na kilkunastu metrach kwadratowych, inny wyjechał za mniejszą wodę i jest dokerem w Liverpoolu, mieście Beatlesów, który słuchał z ojcem z winylowych płyt. Czwartego spotkałem dawno temu w windzie. Podłużna blizna na podbródku, siwe włosy na skroni, pustka w oczach. Nie mówił już nic. Piątemu rodzice zginęli w wypadku, opiekuje się młodszą siostrą i tyra po nocach w magazynie, jak śmieć, a nie człowiek. Szósty narobił długów, próbując zrobić biznes, zapożyczył się u nieodpowiednich ludzi i skasowali go. Teraz mieszka w mansardzie, którą odziedziczył po ciotce-bigotce, karmi gołębie i liże rany. Codziennie rano budzą go kościelne dzwony, siada przy drzewku bonzai i pali jednego, jedynego papierosa, wpatrując się w gołębie walczące o okruchy. Bo gołębie też walczą o byt, tylko mają jeszcze bardziej gówniane perspektywy.
Ostatni z nich, nieformalny lider, zawsze biegający z Bukowskim, Steinbeckiem czy Kerouac'iem w paperbacku, wyglądający jak Marlon Brando domorosły malarz, grafik, wyleciał z teatru, szkoły, potem pracy. W końcu capnęli go w kamasze, trafił do mamra. Już nawet nie pije, siedzi w bezruchu tylko na schodach nad morzem i pali. Czeka już tylko na śmierć. Tak mówi.
Każdy z nich miał plany, perspektywy, ambicje i marzenia. Każdy czegoś oczekiwał od życia, bo do kurwy nędzy, miał do tego prawo. Teraz są strzępami ludzi, przepierdolili swoje człowieczeństwo. Przeciekło im przez palce.
A przypomniałem sobie, bo ostatnio zobaczyłem wyblakły od wody i soli czerwony napis na dachu stacji benzynowej. Wiesz, to nie było aż tak dawno temu, ale sam już czasem nie wiem, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę.

I know there must be something better...



/
Joe Walsh - In The City [The Warriors OST]

wtorek, 16 grudnia 2008

nie rozumiem sztuki



Hemingway to mój ulubiony pisarz, choć nie lubię jego książek.
A Szekspira czytuję tylko dla panczlajnów.
Now you know.


Vangelis - No Expectation Boulevard f. Rutger Hauer, Wes Studi, Bhaskar Balakrishnan (Executive Director Of The Asian Heritage Foundation), Shobhana Balakrishnan, Laura Metaxa, Sir Ridley Scott, Zhao Yali (Ambassador Of The People's Republic Of China To Cyprus) [Blade Runner 25th Anniversary Soundtrack - Disc III],
bo najlepsze rzecz Vangelis miał ambientowe.

poniedziałek, 15 grudnia 2008

nie wiem



Wróciłem z pracy, nawet nie rozpiąłem koszuli. Zrzuciłem kurtkę i usiadłem na krześle. Chciałem poluzować cisnący krawat, ale przypomniało mi się, że przecież do pracy pod krawatem nie chodzę. Dławił mnie stryczek.
Jak doszło to tego, że staję się tym, przed czym kiedyś broniłem się wszystkimi siłami? Już tylko pogarda dla tego wszystkiego mnie odróżnia, jak ona zniknie, wsiąknę. Wypruwanie sobie żył dla paru zer? Ja? A w życiu.
No właśnie. Staję się szczurem korporacyjnym. To, że nie pracuję w korporacji, nie ma akurat znaczenia. A nie, jednak ma. Bez magistra i aplikacji nie mam możliwości awansu.

Jak spotkasz mnie na tyłach baru, ze szklanką i wzrokiem wbitym w popielniczkę, proszę, nie podchodź i nie pierdol mi o kolokwiach, kryzysie, ekonomii, kursach walut, nie truj, nie wciskaj mi żadnego nudnego gówna, w które mam tak wyjebane jak twój wykładowca w ciebie, nie zanudzaj mnie. I nie mów mi o kiepskich filmach, które widziałeś, o chujowych teledyskach tragicznych wykonawców, nie opowiadaj o postmodernizmie i awangardzie, bo mnie to w gruncie rzeczy chuj obchodzi. Tak samo Kant. I globalizacja.
Najlepiej nic nie mów.
Siądź, weź sobie drinka albo piwo i porozmawiaj ze mną jak Mrożek z Beckettem.
Bo być może widzisz mnie ostatni raz.
Być może nie uwierzysz, ale '98 był moim ostatnim ulubionym rokiem.

Depresja na papierze to jedyne, co uprawiam poza łóżkiem od końca zimnej wojny.

sobota, 13 grudnia 2008

na szybko spisane

Idzie wolno chodnikiem, leniwie stawia nogi. Absolutnie nigdzie się nie spieszy, bo i dokąd? Jest sobota i ma kaca.
W pewnym momencie dostrzega koło swojej nogi kolorową, dziecięcą rękawiczkę.
To smutne, że ludzie odchodzą i zostają po nich tylko rękawiczki, myśli.

---

Od wódki bolą mnie kolana.

---

Wczoraj pokonałem Japończyków, dzięki temu, że Admirał Yi dał mi turtle shipy.
All hail Admiral Yi!
Korea is now free once again!

---

lost my other half but still I got my fisherman hat

---

dziękuję za uwagę

środa, 12 listopada 2008

życie w sepii



Opieram się o balustradę, lekko, stylowo, tak by nie pognieść smokingu. Nie jest to łatwe, przeciętny człowiek by sobie z tym nie poradził. Ale też przeciętny człowiek nie bywa w takich miejscach.
Przez otwarte drzwi balkonowe sączy się ze środka Strauss. Brzydki, na wpół obłąkany mały człowiek, z twarzą zastygłą w grymasie nienawiści, współczesny Quasimodo, jak oszalały tłucze w klawisze. Budzi odrazę, ale gra w sposób nieosiągalny dla większości pianistów. Zdaję sobie sprawę z tego, choć nie przepadam za Straussem, tak jak zdaję sobie sprawę, że to wariacja małego brzydala, od początku do końca jego własna.
Nie pytajcie skąd wiem takie rzeczy. Tak po prostu jest.
Wyłuskuję camela z pamiątkowej papierośnicy, papierośnicy, która zjeździła ze mną pół świata, która widziała więcej niż połowa żyjących ludzi razem wziętych. Oficjalnie papierośnica była darem marszałka Montgomery'ego dla mojego dziadka. W rzeczywistości było to bardziej skomplikowane.
Strzelam złotą Zippo, zaciągam się i patrzę przed siebie. Niebo ma najciemniejszą barwę na świecie. Absolutna czerń. Skrzy się jednak miriadami gwiazd, mrugającymi i lśniącymi niczym światło puszczone przez Koh-i-noor. Wspominałem, że trzymałem go kiedyś w ręce?
Gwiazdy są moimi towarzyszkami od zawsze, odkąd pamiętam. Patrzyłem na nie niemal ze wszystkich krajów świata, leżąc na afrykańskiej sawannie, stojąc na pokładzie kołyszącej się łódki na południowym Atlantyku, z kubańskiego balkonu koło Varadero. Znałem je wszystkie. Ale najpiękniej wyglądały tutaj, w domu.
Delikatny stukot obcasów na marmurze balkonu, dotyk lekki niczym muśnięcie motyla. Tak to powinny wyglądać, w końcu jesteśmy dżentelmenami i damami, oddychamy zgodnie z etykietą. Nawet ja, z całym moim bagażem doświadczeń.
Staje koło mnie z lampką szampana. Kieliszek jest niski i pękaty, anachroniczny. My też jesteśmy anachroniczni, bo tak naprawdę czasy ludzi takich jak my już minęły. Ta chwila na balkonie, to pieśń przeszłości. Doskonale o tym wiem.
Uśmiecha się lekko, przechyla głowę. Łowię wzrokiem blask diamentowej kolii na szyi. Brylanty do niej pasują, uzupełniają ją. Naprawdę są najlepszymi przyjaciółmi kobiety. Ale ja znam ich koszt w krwi i pocie, jednak nic nie mówię, bo w takie wieczory jak te człowiek milczy. Zbyt mało ich jest w czasach, w których przyszło nam żyć.
Ujmuję ją pod ramię, stoimy w milczeniu. W końcu mały, biedny, obłąkany geniusz o twarzy małpy kończy w porywający sposób, takim akordem, że zapada cisza. Huraganowe brawa, trwające niezwykle długo, niemal całą wieczność. W końcu tracą na sile, aż całkiem milkną. Damy komplementują karła, parowie kłaniają mu się z rewerencją. To jego wieczór. Dziś jest jednym z nich. Ale tylko dziś. Wciąż jest małym, pokręconym obrzydliwcem z niższych sfer, potrafiącym niesamowicie grać. Gdybym był młodszy, pewnie byłoby mi go żal.
W końcu ktoś wychodzi na balkon, przerywa nam chwilę spokoju. Jakiś bezimienny pracownik ambasady, trybik w maszynie. Takich ludzi produkuje się naszych koledżach masowo. Powinniśmy ich eksportować.
Kłania się lekko, najpierw jej, potem mi.
- Pani. Sir. Goście czekają.

poniedziałek, 22 września 2008

powtarzam się



Każdy ma swoje własne demony. Ja dla moich zarezerwowałem dziewiąty krąg Piekła u Dantego.
Są takie momenty niżu, gdy odżywa na nowo dawny flirt z samobójstwem, jak pisał Durrell. Wtedy do przodu pcha człowieka już tylko arogancja i ponura determinacja. Ja nawet tego już nie mam.
Wiesz, uśmiecham się już tylko na pogrzebach.
Chłód przenika jak promieniowanie gamma, zaciskam pięść, otulam się kocem. Dni stają się coraz krótsze, a wieczory zimniejsze. Szczególnie tu, na krańcu świata. No i nikt z nas nie staje się coraz młodszy. Nikt.
Poniżej, na gładkiej tafli jeziora, sunie kajak, popychany rytmicznymi szarpnięciami wioseł. Nawet z tej odległości widzę muskularne ramiona mężczyzny w sportowej bluzie. Kobieta siedząca na przedzie odwraca się, mówi coś, z tej odległości nie słyszę co. Oboje wybuchają śmiechem.
Odkąd rzuciłem palenie nie zostało mi już nic. Przeciąłem wszystkie nici wiodące do mojego poprzedniego życia, ten Tezeusz z labiryntu już nie wyjdzie. Zabiłem Ariadnę.
Rozdałem kawałki swojej duszy, na płytach i na kartkach, na papierze, na taśmie. Rozdałem ją całą, kawałek po kawałku, przypadkowym ludziom, których los postawił na mojej drodze, bez celu i bez przyczyny. Nic mi już nie zostało. Ale to prędzej czy później spotyka każdego z nas. W końcu wszyscy jesteśmy ludźmi honoru, czyż nie?
Bez słowa przyglądam się listowi leżącemu na stoliku. Długo, beznamiętnie, świadom tego, że nie jestem sam, przyglądam się listowi, który powinien wprowadzić w mojej głowie chaos, zamęt, powinny nabrzmieć grona gniewu i stać się gotowe do zerwania - ale nie. Nie posiadam już duszy, nie przeżywam już wzruszeń i rozterek. To po prostu coś, co już teraz jest poza moim zasięgiem - jak przeczytanie Prousta.
To, co leży przede mną, kontrastując bielą na ciemnym mahoniu stoliku, to tylko słowa.
Podnoszę wzrok i spoglądam w te jasne oczy, mądre i wierne, tak dobrze mi znane. Wiem, że czeka na odpowiedź.
To tylko słowa, myślę i zgniatam list w dłoni.
- To kurwa. Rzuć to w ogień i nigdy więcej mi o tym nie wspominaj.

sobota, 13 września 2008

Before the dark times... before the Empire.

wtorek, 1 lipca 2008

I stood looking at my former hood, felt the spirit in the wind




Otwieram kolejne piwo, podpieram głowę dłonią. Nie dajcie się zwieść pozorom. Ja nie słucham muzyki. Ja podróżuję w czasie. Te słuchawki w moich uszach umożliwiają mi kontakt z moim wewnętrznym "ja" sprzed lat. Gdy się do nich dostroję, mogę się znaleźć w dowolnym miejscu i czasie. Jasne, na chwilę tylko. Ale ilu z was to potrafi?

Patrzę na samego siebie sprzed wielu, wielu lat. Idę wolno zaśnieżonym chodnikiem, ręce wbite w kieszenie, głowa wciśnięta w ramiona, ale to i tak mierna ochrona przed zacinającym śniegiem. Naciągam kaptur, na dłoni mam rękawiczkę bez palców. Trochę ludzi później w takich chodziło, z tego co pamiętam.
Nie stawiam jeszcze kołnierza, bo nawet go nie mam. Mam puchową kurtkę, w kolorze beżu albo kawy z mlekiem, zapiętą pod szyję, bo skurwysyńsko wieje. Jeszcze nie lubię szalików, jeszcze jestem gnojem, któremu wydaje się, że jest kuloodporny, że jest nieśmiertelny, wyjątkowy, jeden na cały świat i że absolutnie wszystko może. Lata później, też zimą, oddam kurtkę bezdomnemu na parkingu.
Może i nie mam najszerszych gaci w mieście, ale tak się czuję, rozumiesz? Nie taguję, nie trzaskam brejka, nie drapię płyt, ale to brzmienie w moich słuchawkach pozwala mi sie czuć bogiem. I jaram się, kurwa, naprawdę się jaram, jak nigdy wcześniej i nigdy później. Bo nigdy nie będę się jarał tak Opusem czy Burialem, jak wtedy Wu-Tangiem czy Nasem. To zupełnie inny level. Tak jakby wtedy średnie rzeczy były lepsze niż dobre dzisiaj. Czuję się jak relikt.
Wiatr dmie, przenika do szpiku kości, ostre jak brzytwa drobinki śniegu sieką w twarz. Ale nie wracam do domu, to moja chwila z absolutem. Moja nirwana. Gdybym wiedział, jak to wszystko się potoczy, jak prędko te momenty zostaną zdeprecjonowane, robiłbym to częściej. Mam ochotę na papierosa, ale powstrzymuję się. Nie udałoby mi się zapalić. Zbyt mocno wieje.
To utwór przy którym spalę potem najwięcej papierosów, który zawsze będzie mnie rozbijał na atomy, track wszech czasów, z tym loopem bardziej niesamowitym niż całun turyński - numer, przy którym będę jarał podczas burzy, numer, przy którym będę do piątej rano pił szampana na molo, numer, który...

Takich utworów jak te, nie słucha się w jakimś konkretnym celu. Ale też nie słucha się ich tak po prostu. Niby nie wiadomo czemu mają służyć, ale czy tak naprawdę to ma jakiekolwiek znaczenie? Czy wszystko na tym świecie musi mieć jakiś konkretny cel?
To już nie wróci.
Serio.
Dlatego rozpaczliwie staram się chwytać choćby strzępków tego wszystkiego, jak tonący brzytwy. Nawet okruchy wspomnień tamtego stanu umysłu pozwalają mi wejść na chwilę na wyższy poziom. Czuję się wtedy tak, jak kiedyś.
Każdy ma swoje własne demony, rajt? Ja moje karmię takimi chwilami.

Tracę polot, wiesz?


/Nas - Memory Lane (Sittin' In Da Park)

sobota, 2 lutego 2008

90: and my kind kinsman, warriors all, adieu

Od lat śnię ten sam sen. Siadamy razem na plaży i milczymy. Bo wszystko zostało już kiedyś powiedziane, prawda? Próbuję coś powiedzieć, ale jest już za późno. Jesteś poza zasięgiem moich palców. To tylko centymetr, ale równie dobrze mogłabyś być po drugiej stronie globu. Patrzymy jak wiatr rozwiewa dym z papierosa. Mówię ci, że to alegoria życia, ale nie słyszysz. Może nie słuchasz, sam już nie wiem.

Noszę cię pod powiekami, wiesz? Jesteś ze mną zawsze gdy zamknę oczy, spotykam cię na dnie każdej butelki, w deszczu, w grzmocie piorunów, w chmurach i w słońcu. Każdego, kurwa, dnia. Mam cię po wewnętrznej stronie dłoni, w portfelu, w paczce papierosów. Stoisz na półce z książkami, siedzisz na skraju mojej wanny.

Całe życie chciałem mieć możliwość z tobą szczerej rozmowy twarzą w twarz. Teraz już wiem, że się myliłem. Miraż. Jak wszystko.

Ale teraz gdybyśmy się spotkali, nie miałbym ci już nic do powiedzenia. Mogę się tylko smutno uśmiechnąć. To mój jedyny triumf w życiu. Ma strasznie gorzki smak.
Jest już za późno na to, by żyć.

Przejdźcie się jeszcze raz bulwarem głupców. Spójrzcie na samych siebie. Mnie tam nie znajdziecie. Bo ja to pierdolę.


Może kiedyś się spotkamy.

Może w innym życiu.

poniedziałek, 28 stycznia 2008

wiesz czym jestem, kochanie? kłębkiem nerwów i kotem, a więc sam się sobą bawię



Dobrze?
Kotku, dobrze wyjdę robiąc odwrót albo pogrzeb i wyjdę dobrze na fotce na nagrobku,
więc odpuść sobie, że niepotrzebnie się spinam i te recepty na stres - nie czytam Cosmopolitan

No.


czwartek, 24 stycznia 2008

jebać czyli pierdolić

Nawet nie chce mi się iść po skarpetki. Tak jak wyszedłem z łazienki, tak siedzę przed monitorem. Mam to w dupie.
Pisanie jest gówno warte. Wyjeżdżam do Mongolii. Będę pił kumys i strzelał z łuku.
A jak się nie podoba, to idź się nabij na chuj.
To by było na tyle.

I mam przesyt muzyki. Jakakolwiek forma sztuki zrobiła się dla mnie ostatnio za trudna. Nawet jeśli miałaby to być historia o ciężkim życiu czarnych w projectach w Queens.
Nawet, kurwa, to.

niedziela, 13 stycznia 2008

hartuję wkurwienie jak toledańską stal



Jubileuszowy 87. post. Słownie: osiemdziesiąty siódmy.
Pytanie: Czemu jubileuszowy?
Odpowiedź: Bo chuj ci w dupę.


Kto spojrzał w twarz Gorgonie, ten podobno zamieniał się w kamień. Powiedziałem dziś o tym małolatom nad basenem. Nigdy nie słyszeli o Gorgonie. Pewnie nigdy nie słyszeli o niczym, czego w ciągu ostatniego tygodnia nie pokazano w telewizji.

poniedziałek, 7 stycznia 2008

Escucha, la ciudad respirando...



Śnieg chrzęści pod stopami, ale ja tego nie słyszę. Słuchawki wciśnięte w uszy dudnią, dźwięk rozpływa się w mojej głowie. Chodzę w kółko po obcym miejscu, słuchając Black Stara. I wszystko wraca. Pierdolony bumerang.
Breathe in, breathe out.
I can't take it y'all, I can feel the city breathing...
Jest 2008. Ciesz się, człowieku.
Łamię już pióro na każdej pierdolonej frazie. To zły znak.
Zastanawiam się czy tego nie olać i nie przestać pisać.
Wszystko mi jedno.



/Black Star - Respiration f. Common

środa, 26 grudnia 2007

leksykon


nostalgicznie
eklektyzm
reminiscencje
synkretyzm
melancholia
synergia
kot
trzask
wajb
łamignat
kolektyw

kilka z moich ulubionych słów




A na dzisiaj '96. Huczy. Jak ja pierdolę.
/PMD - Rugged-N-Raw

piątek, 14 grudnia 2007

jesiotr dobry skurwiel



Jesiotr zawsze spoko, aaa?!
Ostatnio mam mało czasu na pisanie, bo pracuję, a jak nie pracuję, to nic nie robię. A nicnierobienie jest w kurwę absorbujące. Tak, tak, dziatki. Dobrze przeczytaliście.
W kurwę.
Czytam trylogię husycką Sapkowskiego. Zacząłem jednak od końca, od trzeciego tomu. Trzeba się jakoś odżegnać od filisterskiego bydła, cnie? Wszystkie cykle będę chyba czytał od końca. To może być ciekawe przeżycie.
No i będę offowy w chuj.
Last Christmas, I gave you my heart... Last Christmas...
To jest dopiero, kurwa, coś.
Idę robić carbonarę. Szalom.

Z Bulwaru Głupców mówiłem ja, Jarząbek Wacław, trener drugiej klasy.






/Strange Fruit Project - You (The Only Ones)

czwartek, 22 listopada 2007

Aries, czyli, kurwa, baran

Miał rogi zakręcone jak ślimaki i strasznie dużo jarał.
Niespiłowanym kopytem unosił do ust grubego jointa i głęboko się zaciągał. Dym wypuszczał powoli, kącikiem lekko uchylonych ust. Uwielbiał to.
Potem wydawało mu się, że jest Proustem i szedł w stronę Swanna.
Nie miał pojęcia kim jest Swann, nie znał nikogo o tym imieniu, ale wytrwale starał się iść.
Ludzie mówili, że był głupi.
A w końcu to był tylko baran.




/UNKLE - Be There f. Ian Brown

środa, 14 listopada 2007

w 80 postów dokoła świata



Wiem, wiem.
Ale się staram, kurwa.
Naprawdę bardzo mocno się staram.
Jak ja pierdolę.


/The Orb - Vuja De

czwartek, 25 października 2007

kiedy

Nie miał szczęścia.
Rodzice nazwali go Rabadomahopoloulirotulus. W skrócie mówiono Chuj.
Kiedy chciał zrobić śniadanie, grzanka zablokowała się w tosterze i ten spłonął, łyżka w mikrofali eksplodowała rozsiewając po domu ostre jak sam skurwysyn strzępki metalu.
Poirytowany założył kurtkę i buty i wyszedł z domu.
Gdy tak szedł ulicą, rozmyślając o pechu, towarzyszącym mu całe życie, drogę zastąpił mu mężczyzna w prochowcu i fedorze. Wyciągnął rewolwer mówiąc:
- Jaime Lannister śle pozdrowienia.
Po czym wręczył mu kartkę, na której był adres Józka Rakiety, handlującego na targowisku używanymi słoikami.
W Skrócie Chuj wepchnął kartkę do kieszeni i wrócił do domu.
Wyciągnął ze skarpety zawieszonej na ścianie denar Mieszka I i wyszedł. Był to prezent od Świętego Mikołaja, jak sądził. Skarpeta wszak pojawiła się w Boże Narodzenie.
Kiedy wtoczył się do domu po pasterce, najebany w siwy dym, w miejscu, gdzie wisiał gwasz Chagalla, kołysała się czarna skarpeta, z łatą na piecie. Kto inny mógł mu ją dać niż Mikołaj?
Kiedy dotarł pod wskazany adres, okazało się że zamiast targowiska był port, zamiast straganu magazyn, a zamiast starego Józka pluton egzekucyjny z Thompsonami.
Zdecydowanie nie miał szczęścia.

poniedziałek, 22 października 2007

erich maria remarque



Komunikat z frontu:
Lud zadecydował, że władzę będzie sprawować Ebi Smolarek. W powszechnych, tajnych, bezpośrednich i absolutniekurwanierównych wyborach uzyskał kwalifikowaną większość 67,5%, co stawia go tuż za śliwowicą.
Smolarek i jego partia, PoS (Partia o. Smolarka), nie chcąc dzielić się władzą, dokonała w nocy przewrotu i zamknęła śliwowicę w kredensie, gdzie oczekuje na sprawiedliwy proces.

Z Warszawy,
korespondent wojenny
C.H.Ujek

piątek, 19 października 2007

outever

strasznie mi z tego powodu wszystko jedno



/aRCSIN - The Circular Blades Of Jake

niedziela, 14 października 2007

in ur citey douin parkur

Stoję w futrze na rogu ulicy i ćmię papierosa. Srebrne lisy tungańskie to gatunek wymarły. Od wczoraj.
Ostatniego skurwiela mam właśnie na sobie.
Skrzę się miriadami barw, jak światło puszczone przez diament.
Superpimp.
Dziwko.
I zapomnij o Yamakasi. Legendy parkouru były wczoraj w twoim mieście. Znajdujemy wolność w tym, co wy omijacie każdego dnia, rozumiesz.
Schodzimy na dół po schodach, naciskamy dzwonek i za ciężkimi, metalowymi drzwiami znajdujemy azyl.
Z głośników sączy się muzyka, my też sączymy i rozmawiamy tak naprawdę o niczym. Każdy mówi o czymś innym, mimo to się dogadujemy. A może właśnie dlatego?
Czuję się jak Baudelaire. Wypuszczam kółko z dymu.
Biedny Villon, myślę. Za jego czasów nie było papierosów.

środa, 10 października 2007

będzie mi brak tego, jak kogoś martwego

I'm really gonna miss you, jak u Prestona.
Ale nic to nie zmieni.
Po prostu.
Was.

sobota, 6 października 2007

hell of a trip

Jesteście tylko pierdoloną cegłą w murze, z mózgami z papier-maché.
Pamiętajcie o tym.

poniedziałek, 1 października 2007

8 million stories to tell

Chciałbym mieć dziesięć miliardów naboi, po jednym dla każdego człowieka i każdej ze spraw. Mierząc wolno i dokładnie, zamykałbym to, czego nie dokończyłem z jakichśtam powodów.
Bang bang! Kolejna dwójka z listy odhaczona.
Bo w sumie kto by tak nie chciał?
Ostateczne rozwiązanie, proste i satysfakcjonujące.
Chuja tam. Ze wszystkim po kolei trzeba się użerać, żeby nie było za łatwo.
1 października, przejebane. Te kilka głupich szlaczków na kalendarzu uświadamia mi, że wakacje właśnie się skończyły. Kolejne bezproduktywne, dodam.
Osiem milionów myśli na sekundę, 7 999 999 z tego nawet ja uważam za bezsensowne, równie bezsensowne jak pisanie tutaj.
Marzę żeby rzucić to wszystko w chuj, znów śni mi się Nepal, choć Finlandią też bym nie pogardził.

Mam dla was osiem milionów historii, wszystkie przesycone chłodnym wiatrem od morza, spadającymi liśćmi, papierosowym dymem, melancholią i zgrzytaniem zębów. I wkurwieniem, narastającymi z dnia na dzień, niczym desperacja Dantesa by się wydostać.
Osiem milionów. Jedna historia za każdą rzecz, za którą tęsknię - i jeszcze zostanie mi dla niejednej Szecherezady, I tell you that.

sobota, 22 września 2007

jałowe gówno

Ludzie bywają dziwkami, i to nie tylko kobiety.
Ale chyba jednak one częściej.

będę tęsknił, ale nie żałuję, jak Edith Piaf #1



Parki mają klimat. Niesamowity.
Od razu załącza się memory lane, jak na Illmaticu.
Pies na detoksie, Gdynianka, Głupek, Chwaszczyno, Taize, pierwszy blant, piwo na dachu po śniadaniu o 14, pierwsze browary mrożone w śnieżnej zaspie, petardy w skrzynkach na listy, Wu-Tang, Rakim, 2Pac, Nas, kiwanie głową do zajebistej pętli, Tarasy, piwo na rondzie we mgle, przy akompaniamencie stukotu kół pociągu, szampany w garażach, Illmatic na molo do piątej rano, Diuna po raz pierwszy, myśli za gówniarza "świat jest nasz", jak u Scarface'a, Tylko dla Orłów, Dirty Dozen, One Love pierwszy raz w słuchawkach, Beastie, Hey Joe, Baldur's Gate na starym pececie, noce zarwane z Tekkenem z padami w dłoniach, kobiety z przeszłości, do których nie czuję nawet sympatii, może pożądanie, pierwszy Hemingway, Hobbit dawno, dawno temu, Tomek Szklarski, Winnetou i Trzech Muszkieterów, trochę Szekspira, garść wysokiej sztuki, więcej mainstreamu, pierwsze najki, osiemnastki, pierwsze razy po pijaku, kac-zabójca po Sopocie, Małdyty, pierwsze wrażenie, bo nigdy nie masz okazji zrobić go drugi raz, Fight Club, Sergio Leone, wszystko.
Będę tęsknił, ale nie żałuję, jak Edith Piaf.
Flashback, rozumiesz.
Tyle.

piątek, 21 września 2007

just a state of mind



Kiedyś było inaczej, to fakt. I, kurwa, nie mów mi, że nie.
I nie chodzi o to czy tamto, bo tak naprawdę zmieniła się tylko jedna rzecz, ale za to kurewsko ważna.
Stan umysłu, bracie. Bez feelingu, jak sequel Żądła.
Idę blaszanym mostem, obrazek pt. "Harlem nocą", metal dudni pod stopami. Szerokim łukiem omijam pawia, bo najacze całe w rzygach to słaba opcja.
Przechuj.
Tak jakby ktoś władował na wózek wszystkie puste myśli wszechświata i kazał mi go wciągnąć na K2.

Pieprzyć to. Chodźmy na kręgle.

piątek, 7 września 2007

caught in a wasted state of mind



caught in a stasis
feel like I've wasted all this time
with people and places
who've never related or desired


that's my fucking STATE OF MIND

środa, 5 września 2007

kacboxing again

Człap-człap-szuru-szuru. Człap.
Zombie-ja idzie do kuchni po coś do picia.
Wygrzebałem się z pościeli, sturlałem z łóżka, cudem omijając szafkę nocną.
Teraz powłócząc nogami kieruję się w stronę wody. Na kacu jestem jak różdżka do wykrywania żył wodnych, kumasz.
Pan Kac pod moją czaszką awanturuje się strasznie, wręcz kurewsko.
Znów jestem rozciągnięty i rozmyty. Coś tam koduję podprogowo, ale to chyba nic nie znaczy.


Pytanie na dzisiaj:
Czy jak będę jadł wszystko z keczupem, to będzie oznaczało, że jestem czarny?



/...And You Will Know Us By The Trail Of Dead - Wasted State Of Mind/

wtorek, 4 września 2007

simon says #2

Mądrzy ludzie (kolejność przypadkowa):
Dylan, Boccacio, ja, Van Gogh (tylko trochę), Hugh Grant (też nie do końca), Masta Ace, ja, Robin Williams, Prince (czasem), Warren Beatty (tylko raz), Belizariusz, Wyrwidąb i Waligóra, Ważniak, Sowa, Oscar Wilde, ja, Brummel, pani Gienia z warzywniaka, Janosik, ja, Ernest H. (daiquiri!!!), ludzie mądrzy, ludzie, którzy byli mądrzy, ci, którzy będą mądrzy, będący mądrzy, nie-Aga, Quincy, Flava Flav, Han Solo, Deckard, ja, Indiana Jones, Atos, Janusz Gajos, ja, Chicot, Henryk VIII, George Clinton, ja, Bernie Mac.

PS: Pomysł pożyczony co prawda, ale chuj.

PPS: Naprawdę myśleliście, że Flava Flav jest mądry, że to na poważnie? Jeśli tak, to już wiecie czemu nie znaleźliście się na liście.

niedziela, 2 września 2007

nokturn

Podkurcza nogi na fotelu, niemal zwija się w kłębek. Błądząc myślami nie wiadomo gdzie, pali spliffa i wpatruje się w pustkę, poza granice widzialnego. Odgarnia niesforny kosmyk z twarzy, wypuszcza dym. W powietrzu unosi się nokturn, wypełniając sobą cały pokój.
Dym unosi się ku sufitowi, tworząc wzorzyste spirale i esy-floresy, układa się w fantasmagoryczne kształty, jakby pulsując własnym życiem.
Gasi niedopałek w popielniczce i obejmuje rękoma kolana, kiwając lekko głową do wtóru pianina.



/Gonzales - Overnight/

sobota, 1 września 2007

simon says

Jeśli masz białe buty, zostaw w nich białe sznurowadła.
Ludzie, którzy mają brzydkie buty, nie są godni zaufania.
Kobiety z małymi cyckami też nie.
Jeśli słuchasz tylko jednego rodzaju muzyki, jest spora szansa, że jesteś debilem.
Nie słuchaj kogoś, kto mówi, że w życiu nie chodzi o picie. Nie ma racji.
Jeśli nie czujesz się dobrze, to najprawdopodobniej jest ci źle.
Nie ufaj abstynentom. Abstynenci to esbecy.
Jeśli ktoś sika z dachu cytując Szekspira, to najprawdopodobniej jestem to ja.
Simon says.

Przemyśl to.

kałnterstrajk of makafakafołn




Bosonodzy Ninja wrócili. W niepełnym składzie, ale wciąż w słońcu, z podwiniętymi nogawkami, piwem i kacem.
Pogoda przemistrz, samopoczucie gorsze. Stendbaj, czaisz. Czuję jak bym gonił ostatkiem sił.
Ale ciężko, kurwa, nie być zmęczonym. Było dość ostro.
Black Thought kołysze mnie do snu, walczę z telefonem wysyłając wiadomości za ocean.
Siedem Purpurowych Serc, suko! Siedem, kurwa.
Above or under the law.
Why wciąż miażdży.
Sen.

(Jak do końca wytrzyźwieję, ogarnę się, etc i tak dalej, to może coś tu napiszę. Ale na waszym miejscu nieszczególnie bym na to liczył.)


/The Roots - Why (What's Goin' On?)

poniedziałek, 27 sierpnia 2007

hałas theory

W głośnikach tętni Tobin, twórczo niestety nie myślę.
Staram się, ale póki co tylko leniwie przepycham do przodu dzień za dniem.
Wyciągnąłem się dziś na kanapie, przywarłem do skóry, skrzypiącej przy każdym poruszeniu i oglądałem filmy. Bez popcornu ani czipsów, więc co to za oglądanie filmów, rajt?
Wciąż nie mogę napisać nic sensownego. Nie wiem.
Poczytałem na wikipedii o Mossadzie, królu Tajlandii oraz jubilerstwie.
Muszę się wyrwać.

Może pojadę do wód?



/Amon Tobin - Theme From Battery/

niedziela, 26 sierpnia 2007

I reminisce on park jams

Na pytanie czy ją znasz, odpowiadasz, że można tak powiedzieć. Że była twoją żoną przez ponad miesiąc. Nijak ma się to do sześciogodzinnego małżeństwa Valentina, ale on był bogiem. Ludzie wytrzeszczają oczy i kręcą głowami, ale starasz się nie przejmować się tym. Jest ciężko, wiem. Nigdy zresztą nie było łatwo, a już na pewno nie od rozpadu Fat Boysów. Wszystkie następne tragedie były jedynie logicznym następstwem tego wydarzenia.
Chciałbyś, tak jak i ja, usiąść w parku, z piwem i słuchawkami na uszach, wtłaczającymi w membranę ten wajb. Naprawdę brakuje mi tamtych czasów, kumasz. Głównie tego stanu umysłu, ale i swobody. Teraz też jest mnóstwo zajebistych rzeczy, ale nie jest lepiej. A skoro nie jest lepiej, to jest gorzej. Stagnacja koniec końców oznacza regres. Fuck that shit, word, word. Fuck that other shit.
Przy Free The Robots i Blue Herb mam stany ekstatyczne, ale płaczę przy Illmatic'u.
Brakuje mi słuchania muzyki, w pełnym tego słowa znaczeniu. Słuchawki, wytarte buty i cruising po mieście.
Just a state of mind.

sobota, 25 sierpnia 2007

appleseed

Całe lato tęskniłem za jabłkami. Soczystymi, twardymi, lekko kwaskowatymi - takimi, jakie nałogowo jadłem jako dziecko. To mój smak dzieciństwa, rozumiesz.
Bo do tej pory to te jabłka trochę po chuju były. Mało aromatyczne, niezbyt słodkie i niezbyt soczyste. Nawet nie można tego jabłkami nazwać.
Ten sam poziom pokrewieństwa, co wypociny Masłowskiej z literaturą.
A dobre jabłko to jest to.
Japko rocks.

sobota, 18 sierpnia 2007

on a train bound for nowhere

son, I've made my life of reading people's faces
and knowing what their cards were by the way they held their eyes
so if you don't mind my saying, I can see you're out of aces


-


where them years go?



/People Under The Stairs - Flex Off/

opowieść o Malinowym Ogrodzie

Bardzo ciężko jest mi ustać na nogach, głowa pulsuje tępym bólem, jestem odwodniony, który to już raz? Poluzowuję kołnierzyk, wypijam lampkę szampana jednym haustem, uśmiecham się do rodziny i podchodzę do kelnerki. Strzelam z flesza uśmiechem nr 1, tym zarezerwowanym dla kobiet, których nigdy więcej nie zobaczę, ekspedientek, kasjerek i właśnie kelnerek i wskazując na kieliszek pytam czy mogę wymienić pusty na jego pełnego kuzyna. Młoda dupa, uśmiecha się i podaje mi z tacy kolejną lampkę. Biorę dwie, odwracam się i wypijam na raz, od jednego przechylenia.
- Też sobie nie radzisz z życiem, co? - zagaduje mnie ulubiona kuzynka, starsza o paręnaście lat.
- A kto z nas sobie radzi? - odpowiadam trzaskając kolejny kieliszek.
Szampan stawia mnie trochę na nogi, jestem jako tako w stanie funkcjonować. Żołądek zaczyna powoli działać. Noc była ciężka, jak każda w tych czasach.
Cały klan zebrał się na spotkaniu, zjechali się z całej Polski. W garniturach i letnich sukienkach perorują o wszystkim i niczym, prawdziwe konsylium specjalistów w każdej dziedzinie. Ale zmieniłem się, widzę to, bo wtrącam się do rozmowy, opowiadam jakąś historię, zabawiam ludzi. Spoważniałem, tak mi się wydaje.
Na stole nie ma już żadnego alkoholu, a mnie dręczy kac-zabójca.
Ale przynajmniej się staram.

piątek, 17 sierpnia 2007

et de don

Przyszła do mnie o świcie. Usiadła na fotelu przy biurku i nachyliła się w moją stronę. Dmuchnięciem odrzuciła lok z czoła, pokręciła głową. Nie musiałem o nic pytać, żeby wiedzieć, że jest niezadowolona. Zawsze okazywała emocje, zresztą towarzyszy mi całe życie, odkąd pamiętam. Znamy się od zawsze.
Kręci jeszcze raz głową, a ja wiem, że to nie jest w porządku. Że nie powinno tak być, bo to głupie, bezsensowne i kompletnie nie fair. Ale jednocześnie nic nie mogę poradzić, bo to już nie zależy ode mnie. Nic ode mnie nie zależy.
Kiedy się budzę, jej już nie ma. Tylko w powietrzu unosi się zapach jej perfum, który tak dobrze znam.
"Ja pierdolę, zajebisty stuff" myślę, siadając na łóżku.



/
...And You Will Know Us By The Trail Of Dead

środa, 15 sierpnia 2007

wenecki nie-kupiec

Beżowy garnitur przysiada się bez słowa do stolika, obraca w sękatych dłoniach małe bolero, płynnym ruchem poprawia fular na szyi, zamawia latte. Jest ciepły, wenecki poranek. wspaniałe, posągowe miasto pokryte patyną czasu i gołębim gównem furkocze pracując na pełnych obrotach. Beżowy garnitur rozsiada się wygodnie na plecionym fotelu w najstarszej i najsłynniejszej kawiarni świata i przerzuca wzrok ponad brukowanym mostem z kiczowatymi gargulcami, na pośladki turystki w białych szortach. Uda mają złocisty odcień brzoskwini, boleśnie wrzynają się w ludzką świadomość.
Beżowy garnitur kręci głową z cichym westchnieniem, zapala camela i upija łyk kawy, przyniesionej właśnie przez kędzierzawego kelnera.
Jest wyśmienita.

środa, 1 sierpnia 2007

for a taste of your whiskey

lol wut?!

son, I've made my life of reading people's faces
jak Kerouac Jack, jeśli wiesz o czym mówię

you shook Sinatra's hand, you should know better
sierpień, kurwa

hold 'em rocks
for real it does

nie jest cool

wtorek, 31 lipca 2007

spóźniony wtorek

Drapię się w policzek i próbuję skoncentrować. Zostało mi dziewięć dni, a w głowie mam kompletną pustkę. Wciąż, pomimo usilnych prób, nie mogę się ogarnąć i wrzucić wyższego biegu. W końcu podjąłem decyzję odnośnie rzucenia pracy, która sprawiała, że byłem poirytowany i wkurwiony.
Staram się regularnie upijać, z pozytywnym rezultatem.
Wytraciłem gdzieś pokłady energii, odnalezione pod koniec roku akademickiego. Zatoczyłem koło i wróciłem do marazmu, co mnie poniekąd przeraziło. Jak zwykle przerażenie wzbudziło potem moją wesołość. Typowe, kurwa.
Wyjazd odbył się pod znakiem starego niebieskookiego Francisa Alberta, który w pasiastym garniturze spoglądał na nas przez wymiary i uśmiechał się z zadowoleniem - a przynajmniej taką mam nadzieję. Następny będzie El-P. To znaczy Elvis.
"Każdy rozsądny człowiek powinien lansować kilka wymyślonych przez siebie teorii, z którymi w żadnym stopniu się nie zgadza."
Brzmię coraz bardziej jak Wilde, prawda?

"Są tylko dwa miejsca, w których można odnaleźć całkowitą prostotę - cmentarz i klub ze striptizem. Jak już znudzą ci się cmentarze, spróbuj klubów.

sobota, 7 lipca 2007

superegotrip

Brama i najlepszy performance ever, bez instrumentów.
Jedność z muzyką. Byłem jak Red Hoci i orkiestra symfoniczna w jednym.
Jak Dali, tyle że bez wąsów, toczę wzrokiem wokół i napierdalam takie riffy, że nie uwierzysz.
Fowistyczny bas i kubistyczna gitara, tak to wyglądało. I głos Boga.

Trip, jednym słowem.
I to jaki.



/Blue Skies Black Death - They Came Around/


PS: Carmen Queasy mnie zniszczyło. Przenicowało i przewlekło na drugą stronę, ja jebię. P-r-z-e-m-i-s-t-r-z.

piątek, 6 lipca 2007

Shelter From The Storm [Alternate Casablanca Take]

Casablanca, kurwa.
Ze wszystkich knajp, we wszystkich miastach, na całym świecie, ona wchodzi do mojej.
Było to absolutnie nieprawdopodobne, ale mogłem się tego spodziewać. To nie mogło się tak skończyć.
I nie skończyło.
Wyglądała świetnie. Czas był dla niej bardzo łaskawy. Dla mnie mniej.
Jej oczy straciły trochę ze swej wesołości, nabrały za to mądrości i głębi. Dżinsy, oliwkowa kurtka, niski obcas. Wyszlachetniała i spoważniała, ale wciąż zdarzało jej się rzucać spod jasnej grzywki filuterne spojrzenie małego chochlika, jak przed laty. Dokładnie tak, jak ją sobie wyobrażałem.
Ramieniem obejmował ją wysoki blondyn w letnim garniturze, biznesmen czy prawnik. Człowiek sukcesu. Władczy, pewny siebie sukinkot z wypchanym portfelem, pasujący tu jak tort weselny w masarni.
Zauważyłem ją w tym samym momencie, co ona mnie. Zamówiłem jeszcze jednego podwójnego burbona i zaciągnąłem się camelem.
Próbowałem pić daiquiri i być Hemingwayem, ale się nie udało. Kurewsko ciężki kawałek chleba. Whiskey miała lepszy, bardziej cierpko-gorzki smak. Jak moje samopoczucie.
Kiedy weszli do knajpy, on, dżentelmen, oczywiście przytrzymujący drzwi i puszczający ją przodem, Sam akurat kończył grać (czemu, kurwa, Sam? życie kopiuje sztukę częściej niż nam się wydaje).
Grał "Shelter From The Storm" Dylana, utwór, którego ona nie lubiła, a ja kochałem. Zawahała się, ale nie mogła udać, że mnie nie zauważyła. A ja nie mogłem się nie uśmiechnąć, bo gdy szła w moją stronę, Sam śpiewał ostatnią zwrotkę.
"Beauty walks on a razor's edge, someday I'll make it mine, well, I'm living in a foreign country but I'm bound to cross the line, If only I could turn back the clock to when God and her were born, "Come in" she said "I'll give you shelter from the storm".
Wiedziałem, że tego na pewno nie powie.
Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy bez słowa. Nadziany sukinkot stał trochę z boku, zagubiony i niepewny, co sprawiło mi wielką przyjemność.
- Czas ci służy - odezwałem się wreszcie.
- Tobie też - skłamała.
Nie wygladam wcale dobrze, wiem o tym. Ale to nie pierwsze jej kłamstwo, więc co to za różnica?
Znów patrzymy sobie w oczy, ale kontakt jest płytki i powierzchowny. Nie mamy o czym rozmawiać. Po tylu latach nie mamy sobie nic do powiedzenia.
Spacerujemy nabrzeżem, jest chłodno jak na tę porę roku. Odstawiła nadzianego sukinkota do hotelu, wstawiając mu zapewne jakąś banalną gadkę, jak zawsze.
Al Iskandariyah.
Próbujemy szczerze porozmawiać, otrzymujemy substytut rozmowy. Tak naprawdę żadne z nas tego nie chce.
Przez moment myślę, że przyjechała tutaj, na drugi koniec świata by mnie ściągnąć, bo mówi:
- Wróć do kraju. Ludzie tego chcą.
Uśmiecham się smutno i wciągam dym do płuc.
- Ludzie czy ty?
Ucieka ze spojrzeniem na bok, dowodząc że jednak traci klasę. Kiedyś kłamała bez zająknienia, bez mrugnięcia okiem.
- Wszyscy chcą.
- Wrócę - kłamię.
Całuje mnie w policzek na pożegnanie i wraca do hotelu, ja zrobić tournee po tawernach.
Nigdy więcej się nie spotkaliśmy.



/The Beat Konducta - Sitar Ride/

quest-love/ions

Zestaw pytań na dziś:

1. W jakim modelu Nike'ów chodził Sinatra?
2. Czy Kerouac jadał w KFC?
3. Kto był pierwszym twórcą awangardowym w historii?
4. Kiedy uwolni się roboty?
5. Gdzie jest jutro?
6. Czy Jezus wróci w glanach?

Odpowiedzi proszę zaznaczyć czarnym cienkopisem na arkuszu odpowiedzi, kartkę zgiąć na pół i wrzucić do urny. Urna jedzie do dakarskiego zoo, jako prezent od bratniego narodu polskiego.
Dziękuję za uwagę.


/Maxim - Scheming/

czwartek, 5 lipca 2007

times they are a-changin' po raz again

Ludzie, których kiedyś wielbiłeś i uważałeś za absolutnie genialnych, wydają ci się teraz całkiem przeciętni. Kiedyś można było za nich oddać życie, teraz są zwykli i prozaiczni. Jakby nie mieli tego czegoś, kurwa, ja pierdolę...
Now...
To ja się zmieniłem czy Ty, kurwa?
Times are strange, indeed.
Ja chyba nie.
Chyba, kurwa, nie...
Może jak Ja.Ke. zapiję się na śmierć. Bo w sumie czemu nie?
AS the present now will later be past...


W drodze.


/Free The Robots - Yoga Fire/

środa, 4 lipca 2007

All Along The Watchtower

Musi być stąd jakieś wyjście - powiedział Joker do Złodzieja.
Złodziej nie skomentował, dalej stał oparty o swojego choppera, w lekceważącej pozie, spowity papierosowym dymem. Złodziej nie odpowiadał zbyt często. Miał to w dupie.
Dżoker uniósł do czoła dłoń w rękawiczce bez palców i zmierzwił rude włosy.
Poprawił kołnierz płaszcza i oparł nogę o motor.
- Potrzebuję spokoju, człowieku.
Złodziej strzelił kiepem do kałuży kilka metrów niżej w głąb kanionu.
- To typowy przykład wyzysku człowieka. Bogaci frajerzy piją mój alkohol, pierdoleni potentaci zabierają mi ziemię. Nie mają pojęcia o co w tym wszystkim chodzi, kurwa.
- Nie podniecaj się tak - łagodnie powiedział Złodziej. - Przecież życie to tylko żart, dobrze o tym wiemy.
Wyprostował się, otrzepał z pyłu skórzaną kurtkę.
- Przeszliśmy przez to całe gówno, jesteśmy już ponad tym, człowieku. Dobra, koniec tego pierdolenia. Zaczyna się robić późno.
Wsiedli na choppery i wyjebali z tej dziury.


Wyplułem to jak flegmę. Powyższe jest zrobione z naprawdę dziwnej substancji.
Aż sam się zastanawiam.

-

I GET A KICK OUT OF YOU
Swoją droga ciekawe o jakie kicksy Francisowi chodziło. Pewnie o jakieś dunki.

/The Opus - Underearth/


PS: James Bond powróci w filmie "From Rasiak with Love", if you ask me.

wtorek, 3 lipca 2007

The Roots, The Roots is on fire

Nad Babimi Dołami unosił się duch Hendrixa. Tysiące ludzi brodząc w błocie, z opaskami na rękach i chrzczonym piwem w plastikowych kubkach, nie zdawały sobie z tego sprawy. Zawsze gdy używa się Star-Spangled Banner w celach antywojennych, Jimi poprawia czerwoną opaskę i leci na obchód. Zobaczyć co i jak, kumasz.
Tak jak było na Rootsach.
Rozjebali. Absolutnie, dokumentnie i całkowicie, kurwa, genialnie. Wdeptali mnie w błoto, co najmniej jedną rzeczą. Cały performance był niesamowity, nie tak energiczny jak Beastie czy Muse, ale nie o to chodzi. Jeden moment przeważył, że to Rootsi dla mnie byli najlepsi na całym Open'erze.
Jak zagrali "Masters of War" Dylana na melodię hymnu amerykańskiego.
Kurwa mać.
Ludzie nie wiedzieli co jest grane.

Come, you masters of war...
You that build the big guns,
You that build the death planes
You that build all the bombs,
You that hide behind walls
You that hide behind desks
I just want you to know
I can see behind your masks...

You that never done nothing
But build to destroy
You play with my world
Like it's your little toy
You put a gun in my hand
And you hide from my eyes
And you turn and run farther
When the fast bullets fly...

Like Judas of old
You lie and deceive
The world war can be won
You want me to believe
But I see through your eyes
And I see through your brains
Like I see through the water
That runs down my drains...

Stałem trzymając się za głowę, po plecach przechodziły mi ciarki. Poczułem, że mam namiastkę tego, co ludzie na Woodstocku, back in the days.
A Hendrix kiwając głową zaciągał się jointem i obserwował ludzi z góry.


Link:
http://www.sendspace.com/file/1rk7g9

czwartek, 28 czerwca 2007

shorty

Wyprany, rozciągnięty, nierzeczywisty. Czuję się jak widmo Hendrixa na dworcu na Kacku.
Jak masło rozsmarowane na zbyt dużej kromce chleba.
I chuj.

W tej chwili nie cieszy mnie nawet jutrzejszy Open'er.

mid finger

środa, 27 czerwca 2007

shelter from the Storm, part II

- Jak zginął? - gwardziści zdumieli się słysząc w głosie Tristana de Marque jakąś bolesną, cichą nutę. - Kto...
Twarz byłego kondotiera nie wyrażała żadnych emocji, ale ciemne oczy lśniły złowrogim, matowym blaskiem, gdy w ciszy przypatrywał się leżącemu na marach Blaise'owi i sześciu rycerzom wokół jego ciała.
- Żaden człowiek nie może się tym poszczycić - odparł Brayden po dłuższej chwili milczenia - Ktoś wraził mu włócznię pod żebra, ktoś inny trafił go z łuku. Raz.. Drugą strzałę odbił.. Odbił w locie i dopadł strzelca. Nikt więcej nie odważył się strzelić. Otrzymał jeszcze kilka ciosów, ale żaden nie zdołał go powalić.. W końcu jednak.. Krew lała się z niego strumieniami, panie.. Gdy w końcu padł, był już blady jak wapno...
Zatopiony w rozmyślaniach de Marque nie zwracał uwagi na schodzących się ludzi. Złaknieni sensacji zbiegli na dziedziniec, słysząc o odnalezieniu ciała księcia Storma. Wieść lotem błyskawicy obiegła gniewski zamek, tłumek wciąż rósł.
Z zadumy wyrwał go dopiero cichy szept, doskonale słyszalny w ciszy jaka nastała. Był jak trzaśnięcie bicza.
- Przeklęci Stormowie...
Lord Lyonesse obrócił się na pięcie. Wszędzie wokół byli ludzie. Sfora zamkowych piesków, pragnących zaskarbić sobie łaskę nowego pana. Kiedy na nich patrzył, ich twarze miały taki sam usłużny i nieszczery wyraz. Nie wiedział, kto to powiedział, ale nie miało to znaczenia.
Był wściekły.
- Możecie sądzić, że to, co zrobiłem, znaczy że nie szanowałem Blaise'a Storma. Moich racji nie będę wam wyłuszczyć, bo i tak byście tego nie pojęli. Możecie też sądzić, że pogardliwe odnoszenie się do niego teraz, kiedy nie żyje, zaskarbi wam moją wdzięczność. ..
Urwał i spojrzał na dworaków, którzy nagle stracili poprzedni rezon i stali mnąc, brzegi szat, nie wiedząc co ze sobą począć. Cedząc słowa, szedł w ich stronę.
- Nic bardziej błędnego. Wszelkie próby szkalowania zmarłego księcia poczytam za osobistą zniewagę. Tak jak i układanie peanów ku jego czci, by mi się przypodobać. - stanął niemal pierś w pierś z brzuchatym mężczyzną, który usiłował zachować zimną krew. Bez skutku. - Czy... Wyraziłem... Się... Jasno?
Grubas usłużnie kiwnął głową, słyszalnie przełykając ślinę. Reszta poszła za jego przykładem.
- Cieszy mnie to. Rozejść się.
Nie zaszczycając zebranych ani jednym spojrzeniem więcej, odwrócił się i podszedł do wyprężonych jak struna gwardzistów, którzy z dłońmi na rękojeściach mieczy otaczali ciało Storma.
- Szanuję was. Za poświęcenie i oddanie swojemu księciu, nawet po jego śmierci. I za to, że mieliście odwagę przybyć tu z jego ciałem, choć mogliście zostać straceni. Niewielu was już zostało. Zwłoki księcia Blaise'a jeszcze nie ostygły, a lud porzucił przegraną sprawę i zaczął łasić się do nowego władcy. Szanuję was, panowie, i dziękuję wam za to. Odwagę należy szanować, nawet u wrogów. - spojrzał Breydenowi w oczy - Lub szczególnie u nich.
Skinął im głową i odwrócił się zamierzając odejść. Chwilę stał w milczeniu, plecami do rycerz, po czym znów się obrócił.
- Nie żądam byście mnie kochali. Możecie mnie nie cierpieć, ale wymagam szacunku, tak jak ja wam go okazuję. Możecie wierzyć lub nie, ale książę Blaise nie był mi wrogiem. I nikt nie będzie ponosić konsekwencji za to, że był mu wierny. Dlatego nie mogę nie cenić ludzi, którzy na przekór wszystkiemu mieli odwagę być towarzyszami Blaise'a Storma. A takich ludzi, z kręgosłupem, będzie potrzebować Ainor - tu, na miejscu. Decyzja należy do was, panowie. Macie siedem dni.
Skłonił się, zamiótł płaszczem i przeszedł przez pustoszejący dziedziniec, skrzypiąc skórzanymi butami. Wszędzie wokół słychać było gorączkowe szepty.
Milczeli tylko Gwardziści nieżyjącego już księcia Storma, stojąc, niczym na warcie, przy jego ciele.


Krypta emanowała chłodem. Nie był to przenikający do kości ziąb, jakiego można się było spodziewać o tej porze roku, a chłód jaki zawsze panuje w podziemiach. Było cicho i spokojnie. Nikt ani nic nie zakłócało spoczynku książąt Stormów, czekających w marmurowym grobowcu na zasunięcie pokrywy. Nikt, prócz Tristana de Marque, księcia Ainoru. Księcia faktycznie, formalnie bowiem koronacja jeszcze się nie odbyła. Najpierw pogrzeb. Nie przejął się demonstracją podczas pogrzebu. Lud był mocny tylko w większej grupie, i tylko z prowodyrem. Kiedy wrzuci się Stormów do ziemi, a życie będzie toczyć się dalej, lud o nich zapomni. Dlatego Tristan się tym nie przejął.
Siedział na krześle przysuniętym do sarkofagu i wpatrywał się w książęcą parę. Ręka śmierci wygładziła ostre, harde rysy zmarłego księcia. Blady, z zamkniętymi oczami, wyglądałby jak by śnił - lub raczej wyglądałby, gdyby nie liczne rany. Tchnącą nieziemskim spokojem twarz znaczyły nowe blizny, z boku szyi ziała spora rana, jakby zadana młotem. Jednak grabarze sprawili się świetnie i niemal można było wziąć Blaise'a za śpiącego. Niemal.
Gdy przyniesiono zwłoki księcia, były one pokryte zakrzepłą krwią z dziesiątek ran, sprawiając wrażenie jakby tańczył w rzeźni. Porównanie było trafne, biorąc pod uwagę co się działo pod Północnym Portem.
Na rozkaz de Marque'a tuzin grabarzy dokładał wszelkich starań, by obmyć ciało Blaise'a, upudrować, zamaskować rany i blizny. Proponowano by pochować Storma w książęcych szatach, ale Tristan sprzeciwił się, wiedząc, że Blaise najpierw był wojownikiem, dopiero potem księciem. Zbrojmistrze wyczyścili jego zbroję i oręż, załatali dziury, zmyli krew, bowiem przyszły władca Ainoru życzył sobie, by pochowano zmarłego tak, jak zginął.
Twarz Blaise'a Storma emanowała takim spokojem, że Tristan począł mu zazdrościć wyzwolenia od trosk doczesnych. Ręce miał skrzyżowane na adamantytowej kolczudze. Na serdecznym palcu tkwił pierścień z herbem Ainoru, replika książęcej pieczęci. Na szarych włosach spoczywała cienka mitra wykonana ze złota, wykonana przez gniewskich złotników. Po bokach spoczywały sejmitary Blaise'a, które Tristan włożył do trumny na ceremonii pogrzebowej.
Tristan rozchylił jedwabną koszulę i rozsupłał wiszący na szyi woreczek. Wyciągnął z niego cienki, lśniący wisior, z figurką w kształcie smoka. Naszyjnik Arthura Pendragona, relikwia sprzed lat, którą najemnik od bitwy pod Camlann nosił w woreczku na szyi. Jako przypomnienie minionej chwały i poświęcenia. Nie mógł się jednak zmusić żeby zawiesić smoka na szyi, tak jak nosił go przed laty, kiedy był młody i pełen pasji. Zważył wisior w dłoni i cicho westchnął. Wstał, nachylił się nad ciałem Blaise'a, uniósł jego głowę i założył mu naszyjnik, tak że smok lśnił srebrnym blaskiem na sercu zmarłego księcia.
- Oby służył ci lepiej, kamracie... - wyszeptał w ciszy jaka panowała w krypcie, patrząc na szarowłosego księcia.
Stał w milczeniu opierając się dłońmi o krawędź sarkofagu, usiłując wyryć w swojej pamięci twarz człowieka, który miał za chwilę zostać pogrzebany. Wiedział, że tych rysów zapomnieć nigdy nie zdoła. Mogli być braćmi, towarzyszami broni, a zostali wrogami i Tristan doprowadził do śmierci Blaise'a. Pocieszał się, że wybór nie należał do niego, że to Los decydował - ale wiedział, że to bzdura. Mógł sobie wmawiać, że do upadku Storma doprowadziła jego arogancja, lekkomyślność, brawura i brak politycznego wyczucia i niewątpliwie była to prawda. Ale prawdą też było, że gdyby nie Tristan de Marque, Blaise Storm wciąż by żył. I prawdopodobnie byłby zwycięski.
To była osobista klątwa Tristana - jedna z wielu. Musiał walczyć przeciw tym, którzy byli jego towarzyszami, a może i czymś więcej. Ze wszystkich ludzi, biorących udział w tej wojnie, Blaise Storm był do lorda Lyonesse najbardziej podobny. I dlatego Tristan de Marque stał nad ciałem martwego księcia, czując się winny. Bardzo rzadkie uczucie, jak na pragmatycznego i surowego psa wojny, jakim wszak był. Bardzo rzadkie.
Oby bardziej poszczęściło ci się po tej drugiej stronie, kamracie, pomyślał nachylając się nad ciałem. Mam nadzieję, że odnalazłeś spokój, przyjacielu. U boku żony i dziecka, tak jak i ja bym chciał. Ale to nie jest takie proste. Zanim odejdę i tak jak ty, złączę się z bliskimi, muszę coś jeszcze zrobić. My nie zostawiamy spraw niedokończonych, prawda, kamracie rębajło? Nie my. Mam nadzieję, że kiedyś to zrozumiesz i mi wybaczysz. Kiedy stanę przed tobą, trzymając na ręku malutkiego Victora, u boku Iseult i ty zrozumiesz, bo wszystko będziesz wiedział. Wszystko będzie jasne, kamracie. I pójdziemy do tych skurwieli, co pociągają za sznureczki, na samą górę. I utniemy sobie z nimi pogawędkę.
Bo to nie może być tak, że na tym świecie zwycięża tylko skurwysyństwo, a wszelkie wartości chowa się do grobu z każdym umierającym przyjacielem. Bo to jest po prostu, kurwa, niesprawiedliwe...

Były najemnik otarł wierzchem dłoni łzę, która spłynęła po zarośniętym policzku. Pokręcił głową, uśmiechając się gorzko. Nie sądził, że zwycięstwo będzie miało taki smak. Nie tego chciał.
- Poczekaj na mnie, kamracie. Niedługo do ciebie dołączę. - wyszeptał nachylając się nad ciałem. Spojrzał ostatni raz na twarz Storma, odwrócił się i wyszedł z krypty. Zaraz po nim weszli grabarze, mający spuścić trumnę w głąb grobowca i zasunąć pokrywę.
Zgrzyt kamiennych płyt oznajmił światu, że książę Blaise Storm powrócił do ziemi, która go zrodziła.
Zaczęły bić dzwony.


Gniewska katedra była wypełniono po brzegi. W dniach poprzedzających koronację, kapłani robili wszystko by przywrócić świątynię Heironeousowi. I trzeba przyznać że im się udało. Puszyli się teraz w bocznych stallach, z zadowoleniem patrząc na porozmieszczane wszędzie symbole Niezwyciężonego, zwiastujące koniec Korda na ainorskiej ziemi. Nowym władcom pomysł ten się nie podobał, ale taka była umowa z krzyżowcami. Tristan nie dbał o religię i nie miał zamiaru pozwolić Kościołowi mieszać się do polityki, ale wiedział jak często wiara bywała zarzewiem konfliktów. Dlatego też w nowym Ainorze Kościół realnej władzy mieć nie mógł.
Z tłumu pęczniejących z dumy duchownych wyróżniał się Konrad Befelhorn, blady, rozgorączkowany i kaszlący krwią. Czuł na karku lodowatą rękę Śmierci i wszyscy byli tego świadomi. "Święty" nie był już w stanie sam chodzić, zmieniając się z krzepkiego wojownika w strzęp człowieka. O ile Niebiosa nie zamierzały interweniować, jego los był przesądzony.
Losy Ainoru jednak wciąż się ważyły. W kościelnych ławach siedzieli rycerze, nobile, oficjele, patrycjusze. Wszyscy niepewni jutra, zgromadzeni tu jako potwierdzenie sukcesu Tristana de Marque. Byli stroną przegraną, ale jak bardzo przegraną, miało się jeszcze okazać. Jak na każdej zmianie władzy, i na tej można było zyskać. Zawsze tak było, że zmiany dziejowe jednych spychały na dno, innych dźwigały na szczyt.
Siedzieli więc, nerwowo mnąc mankiety, czekając na nowego władcę. Wszystkich ożywiała ta sama nadzieja - że uda im się wyjść na swoje. Ze za rządów de Marque'ów będą ważniejsi niż za panowania Stormów. Nikt jednak się nie łudził - byli tu, bo innego wyjścia nie mieli. Choć słowa Tristana nosiły znamiona prośby, wszyscy wiedzieli że w istocie jest to ultimatum.
W bocznych stallach, bliżej ołtarza siedzieli wygrani. Nie miernoty, które uczepiły się w ostatniej chwili nóg de Marque'a, wyczuwając atawistycznym instynktem, kto będzie górą. W zdobionych fotelach, uśmiechnięci, zrelaksowani siedzieli prawdziwi zwycięzcy.
Lord Generał Marron z Mitrik, Wielki Mistrz Zakonu Miecza Niezwyciężonego, w szmelcowanym napierśniku przewiązanym błękitną szarfą, który przeszedł długą drogę od wyrzutka i pogardzanego renegata, do bohatera wojennego i jednej z najważniejszych osób w Ainorze. Harda twarz rycerza nie wyrażała żadnych emocji, ale orzechowe oczy lśniły gorączkowo. Marron z Mitrik nie mógł na tej wojnie wyjść lepiej.
Obok siedział Milan de Vries, w wamsie ze złotym lwem Lyonesse na białym polu, uśmiechający się do pięknych mieszczek i żon rycerzy. Normalnie od tego uśmiechu kobietom miękły kolana, ale teraz nikt niemal nie zwracał na de Vriesa uwagi. Moment był zbyt doniosły. Obok siedzieli generałowie Vandeleur i Kiss, ważne figury w armii nowego Ainoru, magowie Craster i Cartagena, którzy szybko doszli do porozumienia i rozważali możliwości naprawienia ainorskiej matrycy. Był i wysoki, wąsaty Martin Isenhart, i ponury Morgan, i wszyscy inni oficerowie wojsk Tristana de Marque. Brakowało tylko Blizny, ale nikogo to nie zdziwiło.
Był za to Godwin Orakliusz, który dzięki bogatemu strojowi i pomocy balwierza niemal nie przypominał przywódcy plebejskiego hufca, osobnik niezbyt sympatyczny, ale przydatny i obdarzony wielkim autorytetem u ludu.
Pod ścianą, markotny i posępny siedział Forken Tallan, w asyście swoich najbliższych towarzyszy. Jego ciało spowijało liczne bandaże, poruszał się o kulach, a na twarzy widniała paskudna, świeża szrama - ale żył. Na polu bitwy spotkał się z księciem Stormem, który nie pozostawił mu złudzeń, co do tego kto jest lepszym wojownikiem. Jednak Strażnik Zagłady żył, a Blaise Storm nie.
Gorączkowe szepty umilkły jak nożem uciął. Paziowie ogłosili Tristana i Gabrielle de Marque. Tristan nie przypominał tego dzikiego dowódcy najemników. Krótko ostrzyżony, ze starannie przyciętą brodą wyglądał niecodziennie. Jeszcze bardziej dziwił brak broni, z którą lord Lyonesse się nie rozstawał - ale koniec końców była to koronacja. Szata z purporowego atłasu spływała do samej ziemi, nadawała mu iście królewski wygląd.
Jego żona wyglądał niemniej olśniewająco. Z dumnie uniesioną głową majestatycznie szła u boku męża, wzbudzając podziw i zachwyt ciemnozieloną, błyszczącą suknią. Ciemne oczy błyszczały radośnie, ale zachowywała kamienny wyraz twarzy. Czekała na tę chwilę całe życie.
W milczeniu szli nawą główną, pomiędzy siedzącymi możnymi, świadomi powagi chwili. Rzucili Ainor na kolana, tak jak planowali. Teraz największe osobistości tego właśnie Ainoru przyglądały się ich koronacji. Do ołtarza nie było daleko, ale szli wolno, napawając się chwilą triumfu. Jego Eminencja Benedict Llorente, kardynał i głowa Kościoła Heironeousa, wygładził szatę i poprawił tiarę. Tajemnicza choroba Befelhorna otworzyła Llorentemu drogę do najwyższych kościelnych godności. I Tristan miał pewność, że Kościół będzie kooperować. Benedict Llorente, z serdecznym uśmiechem na niemłodej twarzy czekający przed ołtarzem, zawdzięczał de Marque'om zbyt wiele.
I dlatego bez szemrania wziął z czerwonej poduszki książęcą mitrę i z radością w sercu położył ja na skroniach najpierw Gabrielli, a później Tristana, klęczących przed ołtarzem. Był to ostatni raz, kiedy były najemnik przed kimkolwiek klękał. Powstał z klęczek, rytualnie ucałował kardynała w oba policzki i powiódł wzrokiem po zebranych. Nareszcie. Książę Tristan de Marque. Kościelne dzwony rozbrzmiały triumfalnym Te Deum. Towarzysze księcia wstali i zaczęli śpiewać, jakby dokładając wszelkich starań by zagłuszyć organy. Po kolei dołączali się do nich Ainorczycy, nie chcąc narażać się nowym władcom. Były renegat i najemnik nie mógł się nie uśmiechnąć.
Spojrzał kątem oka na Gabrielle. Ukradkiem ocierała łzy szczęścia, starając się by nie rozmazać makijażu. To była jej chwila triumfu. Uśmiechnął się szerzej i pocałował żonę w policzek.


Był wieczór po koronacji. Sala biesiadna gniewskiego zamku wypełniona była ludźmi, tak jak wcześniej katedra. Przy ustawionych w podkowę stołach siedzieli towarzysze książęcej pary, rycerze, duchowni, notable, ministrowie, wszystkie najważniejsze osoby w Ainorze. Wszak ich miejsce było u boku księcia - a księciem teraz był Tristan de Marque. W królewskim płaszczu z soboli, z mitrą na ciemnych włosach wyglądał władczo. Na jego ustach błądził uśmiech, gdy unosił w toaście zdobiony puchar. Obok niego, na identycznym, wysokim krześle siedział księżna Gabrielle, która promieniała z radości. Kształtne, upierścienione dłonie zaciskała na rzeźbionych poręczach fotela, odpowiadając uśmiechem na gratulacje i wyrazy uznania. Zwycięstwo, odzyskanie ojczyzny i koronacja sprawiły że wypiękniała. Wydawało się, że ma niespożytą energię. Ale w końcu do tego dążyła. I po to był jej Tristan de Marque.
Książę Ainoru uniósł kielich, przepijając do Marron z Mitrik - dokładnie jak parę miesięcy wcześniej, na początku wojny. Były renegat uniósł kielich, uśmiechając się typowym, wilczym uśmiechem. Tristan wiedział, że współpraca między nimi będzie owocna.
Milan de Vries wstał od stołu i uniósł kielich w toaście.
- Zdrowie książęcej pary! - krzyknął.
- Zdrowie! - odpowiedzieli chóralnym rykiem biesiadnicy.
- Niech nam żyją! - wydarł się podpity Sandor Kiss.
Tu, w przeciwieństwie do koronacji w katedrze, gratulacje były w większości szczere. Gros ucztujących byli to bowiem towarzysze Tristana i ludzie, którzy zawdzięczali mu stanowiska w nowym Ainorze.
Zaczęły się śpiewy, do sali wkroczyła trupa kuglarzy, mająca zabawiać gości, którzy już tylko pili. Właściwa uczta skończyła się już jakiś czas temu - i choć wystawna, daleka była od ekstrawagancji. Ot, bażanty, kapłony, dzik z rożna, wielkie patery z owocami, wyroby cukierników, rzec można: standard na książęcym dworze. Szczególnie w takiej chwili.
Biesiadnicy klaskali w dłonie obserwując zmagania wielkiego osiłka z niedźwiedziem, a potem kuglarza, który z zawiązanymi oczami skakał po stole, nie strącając ani jednego przedmiotu. Wiele było takich dziwów, których ucztujący wcześnie nie widzieli, ale też sporo było wyeksploatowanych. Jednak podchmieleni biesiadnicy się tym nie przejmowali. Dla większości z nich był to moment triumfu, ich chwila. Byli zwycięzcami.
Mało kto zauważył zniknięcie największego zwycięzcy, księcia Tristana.


W purpurowym płaszczu narzuconym na ramiona i książęcą mitrą na głowie stał na balkonie gniewskiego zamku i spoglądał na rozciągającą się poniżej stolicę Ainoru. Jego Ainoru. Pomimo późnej pory, miasto nie spało. Jakże by mogło, w dzień koronacji nowego księcia? Choćby nawet i obcego, choćby i nielubianego. Bądź co bądź był festyn dla ludzi, dzień wolny od pracy, chwila wytchnienia w znoju codziennej harówki.
Obrócił się słysząc ciche kroki na płytach tarasu.
- Coś się stało? - spytała księżna podchodząc do męża i opierając się obok niego o balustradę.
- Dostałem list od Remy'ego, z Pellak. Jestem regentem na czas małoletniości Tormunda Storma - powiedział cicho spoglądając na ognie rozpalone wokół Gniewu przez obozujących ludzi. Pomyślał że jeszcze trochę czasu upłynie zanim przestaną być obcy.
- Naprawdę?
Spojrzał na żonę, cieszącą się jak dziecko. Ale w końcu byli sami, mogła sobie pozwolić na zrzucenie maski. Zarzuciła mu ramiona na szyję, jak mała dziewczynka. Nie dziwił jej się.
Pokiwał głową z lekkim uśmiechem i objął ją ramieniem. Nic ich nie łączyło, zawarli małżeństwo z rozsądku, ale lubili się nawzajem. Nie mogli się też nie cenić, szczególnie w takiej chwili, jak ta, będąca zwieńczeniem ich wszystkich planów i wspólnych knowań. Uczyli się na sobie polegać i mieli zadatki na dobrą książęcą parę.
Gabrielle pocałowała męża w policzek i uśmiechnęła się leciutko.
- Idę zabawiać gości. Pewnie już zauważyli nieobecność księcia i księżnej i robią zakłady o płeć potomka, nad którym zapewne usilnie pracujemy. Nie dawajmy im jeszcze okazji do plotek.
- Idź, idź. Zaraz dojdę. Potrzebuję świeżego powietrza.
Księżna zaszeleściła suknią i zniknęła w drzwiach. Tristan oparł się o balustradę i pogrążył w zadumie. Pół roku temu nie posiadał nic, teraz był księciem Ainoru i regentem sąsiedniego, dużo większego, Bissel. Przeciw niemu była Senecja, Trzy Granie, być może i Rustycja, ale miał poparcie Trybunału. I Thornwardu.
Miał wiele czasu na zlikwidowanie opozycji. Na razie był tylko Regentem, ale kto wie... Pewnego dnia...
Uśmiechnął się i spojrzał w rozgwieżdżone niebo.
Zwycięstwo miało gorzko-słodki smak, jak zawsze. Gorycz brała się ze śmierci Blaise'a, z setek ofiar tej wojny, ze wspomnień Tristana i w końcu z tego, że pomysłodawca całego przedsięwzięcia nie żył. Jeden z najtęższych umysłów tej części świata spoczywał gdzieś w bisselskiej ziemi i Tristan obiecał sobie, że sprowadzi jego ciało i pochowa z wielką, należną mu pompą.
Najbardziej ironiczne było to, że ta osoba, jego ojciec, zginął za księcia Blaise'a Storma. Krótko po tym, jak miał niebagatelny wpływ na zabicie Wielkiego Księcia Bissel, Lorangina Kollmana.
Prałat Lionel de Marque, w służbie Heironeousa. Dziedzic Lyonesse, który zerwał z rodzinną tradycją, przełamał geas, uprościł nazwisko i został duchownym. Na krótko przed swoją śmiercią, wysłał synowi list, prosząc o spotkanie. Wiadomość zastała de Marque'a gdy przepijał pieniądze z ostatniej wojny, spłukanego i bez przydziału. Zerwał kontakty z ojcem dwadzieścia lat wcześniej, uciekając z Bissel i wstępując na służbę do Arthura Pendragona.
Historia zataczała koło.
Tristan zastanawiał się, czy Blaise Storm identycznie stał na balkonie, gdy został księciem. Pewnie tak.
Byli do siebie tak podobni... Tyle że Tristan nie miał zamiaru dać się zabić. Był sprytniejszy, bardziej cyniczny i planował żyć jeszcze długo.
I na chwilę obecną wszystko układało się doskonale. Miał Ainor, miał Bissel. Zamierzał mieć jeszcze więcej, marzył o imperium. Za te wszystkie chude lata, za tułaczkę i poniewierkę...
A nawet jeśli się nie uda, jeśli władanie go znudzi, to szlak będzie czekać. Jak wierna kochanka, gotowa zawsze przygarnąć.
Wyprostował się i spojrzał w niebo skrzące się dziesiątkami mrugających gwiazd. Odmrugnął im, jak zwykł czynić mając lat dwadzieścia.
Północny wiatr przyniósł pieśń. Wsłuchał się w słowa i zaśmiał. Dość perliście.
Kurwa, zawsze mogę zostać muzykiem...

poniedziałek, 25 czerwca 2007

nienawidzę poniedziałków

Jak Kot w Shreku 2. Nienawidzę.
Zachrypnięty, przepity głos w słuchawce uświadamia mi, że od kilku minut trwa zaliczenie poprawkowe, o którym zapomniałem na śmierć. Zrywam się z łóżka, boksuję się z kacem. W kuchni zeruję sok, pół litra od jednego przechylenia. Uzupełniam poziom płynu w organizmie. Nie mam czasu na prysznic, a śmierdzi ode mnie alkoholem, śmierdzi kacem. Nie robię nawet kawy, i tak jestem w ciemnej dupie. Pięć minut po przebudzenia wychodzę z domu, trę półprzymknięte oczy. Znów upierdoliłem buty, brodząc w wodzie i biegając po piasku. Nie wszystko pamiętam.

Ale to, że na uczelni mam przejebane jak bąk, owszem. Nie sposób zapomnieć.
Wpadam do sali, z półgodzinnym ponad spóźnieniem i kompletną pustką w głowie. Biorę od kumpla skrypt, przelatuję go wzrokiem. Wystarczy pierwsze spojrzenie i już wiem, że nie dam rady.
A jednak daję.
Wpadam do innej sali, przepraszam za spóźnienie, wyjaśniam, że zaliczałem co innego. Wszyscy i tak widzą, że poprzedniego wieczoru nad książkami nie spędziłem. Kiwam głową blademu gościowi, który siedzi pod ścianą. Piliśmy razem. Biorę od kobiety szczegółowy zakres materiału, bo trochę poleciałem w chuja, i w tym roku, i w zeszłym, ustalam termin i wracam do domu.
Trzeba domknąć wszystkie sprawy - zanim przyjdą Niemcy.

niedziela, 24 czerwca 2007

shelter from the Storm

Tristan de Marque dysząc ciężko stał na stosie trupów, opierając się na mieczu. Krew z rany na czole zalewała mu oczy, żłobiąc bruzdy w warstwie kurzu i pyłu osiadłym na jego twarzy. Cały był zbryzgany obificie posoką, głównie przeciwnika, choć trochę jego krwi utoczono. Nie wiedział ilu ludzi zabił, zresztą nigdy nie liczył trupów. Nie zabijał dla przyjemności. Jednak w tym boju nie było czasu ani sposobności na liczenie. Niewiele takich rzezi widział, a widział już wiele. Wojna była jego rzemiosłem.
Jednak to, co zdarzyło się tego pamiętnego dnia, w wigilię dnia Sw. Kryspina, pod Północnym Portem, jak kronikarze wspominali tę bitwę, przemawiało nawet do starych żołnierzy. To była istna rzeź, na śmierć i życie. Nikt nie błagał pardonu i nikt go nie dawał. Brat walczył przeciw bratu, sąsiad przeciw sąsiadowi, a zupełnie obcy sobie ludzie bili się ramię w ramię, stając się braćmi - bo tylko krew cementuje przyjaźń, jak u dzikich. Tego dnia szukali się na polu bitwy Tristan de Marque i Blaise Storm, ale znaleźć się nie zdołali. Choć książę Ainoru jak lew miotał się po polu bitwy, zabijając kolejnych wrogów, nie zdołał dopaść tych, których dopaść chciał najbardziej. Los nie dał mu możliwości spotkania ani z jenerałem Marronem z Mitrik, ani z Luttem "Pokutnikiem", ani z Konrad Befelhornem i Tristanem de Marque, których szukał najzawzięciej.
Powód miał istotny, szczególnie jeśli chodzi o Lorda Lyonesse. On to bowiem doprowadził do klęski Storma i rzucił Ainor na kolana, zwracając się przeciw księciu Blaise'owi. Hufce jego i Befelhorna miały zadać krucjacie ostateczny cios i przechylić szalę zwycięstwa na stronę Ainoru. Zamiast tego jednak uderzyły na Ainorczyków i siłą rozpędu zepchnęły ich w stronę rzeki, przygważdżając do Reala, bez szansy na ratunek. Ainorscy żołnierze otrząsnęli się jednak szybko z zaskoczenia i, wiedząc że ujść nie zdołają, postanowili drogo sprzedać swoją skórę.
I de Marque musiał przyznać, że im się udało. Miejsce, w którym teraz stał, w zakolu rzeki, było świadkiem najkrwawszego starcia, gdzie hufiec Lorda Lyonesse walczył z elitą wojsk księcia Storma. Ainorczycy, którym śmierć zajrzała w oczy, nie zamierzali się poddawać. W ostatniej, rozpaczliwej szarży starli się z ludźmi Milana de Vriesa. Walczyli zaciekle, w milczeniu. Trup za trupem padał na skrwawioną ziemię, która chciwie wchłaniała posokę, tak od niej czerwoną, że wydawało się, że walczą na pokładach gliny. Milan de Vries wrócił do swojego dowódcy bez połowy oddziału, z krwią lejącą się z twarzy i mieczem złamanym u rękojeści, ale za to prowadził dowódcę straży przybocznej księcia Storma na arkanie.
Bitwa dogorywała. Niedobitki ainorskiej armii składały broń, bowiem morze krwi, jaka została przelana tego dnia, sprawiła że obie strony się opamiętały. Szał bitewny opadł, opadły emocje, zniknęła krwiożerczość zastępiona przez trwogę w obliczu takiej rzezi. Ale tego wszystkiego Tristan de Marque wiedzieć nie mógł, zasłonięty rzeką i drzewami.
Ciężko usiadł na pniaku ściętego drzewa i otarł przedramieniem twarz. Wszędzie wokół były trupy, i Ainorczyków, i krzyżowców, i jego ludzi. Real zrobił się czerwony od krwi, która spływała po zboczu do rzeki. Lord Lyonesse nie miał pojęcia, kto wygrał i w tej chwili nie dbał o to. Widział Milana, kusztykającego, ze strzałą wbitą w nogę, kędzierzawego de Lobau z ułomkiem włóczni wbitym w bok. Wszędzie wokół byli wydający przeraźliwe jęki ranni i trupy, skłute sulicami, naszpikowane strzałami, pocięte mieczami.
Takiej jatki Tristan nie pamiętał od lat. Od Camlann.
Obok niego usiadł jenerał Marron, krzywiąc się. Rozorane włócznią biodro doskwierało mu bardziej niż twardy renegat dawał po sobie poznać. Bez słowa wyciągnął ku Tristanowi bukłak. Kondotier zwilżył zaschnięte usta i splunął krwią z przygryzionego w walce języka.
- Jak myślisz, kto wygrał? - spytał zmęczonym, cichym głosem Marron z Mitrik, z chrypą świadczącym o tym, że zdarł gardło wywrzaskując przez całą bitwę komendy. De Marque spojrzał na towarzysza, potem powiódł wzrokiem po stosach trupów.
- Co to, kurwa, za różnica?
Jenerał wyjął mu z ręki bukłak i pociągnął łyk.
- Też, kurwa, racja.
Spomiędzy drzew wyjechał mężczyzna w czerwono-niebieskich barwach z białym proporcem. Jego wygląd wskazywał na udział w bitwie, i to czynny. Zeskoczył z konia, i choć nogi ugięły się pod nim w kontatkcie z ziemi, ustał. Omijając trupy zaczął iść w stronę najemników.
- Hrabia Tristan de Marque?
- Tak? - nie był w stanie uwierzyć, że jeszcze ktoś mu zawraca głowę. Pewnie żądają poddania, przemknęło mu przez myśl.
- Jestem lord Evan Montjoy, herald Ainoru. Na polu bitwy gdy pytałem o dowódcę wskazano mi ciebie, panie. Trochę zajęło mi odszukanie ciebie, alem słyszał, że walczyliście nad rzeką, i oto jestem.
- Chcesz prosić żebyśmy złożyli broń, mój panie?
- Złożyli broń? - oczy Montjoya wyrażały zdumienie. - Przybyłem prosić byśmy mogli objechać pobojowisko i zebrać naszych zmarłych, aby godnie ich pochować.
Wokół herolda i dwójki dowódców zaczęli gromadzić się ocalali - kuśtykając i wspierając się jeden na drugim grupowali się wokół tej trójki, zaciekawieni co ainorski poseł ma do przekazania.
- Kiedy ja nie wiem, kto wygrał...
- Wy, panie. Dzień jest wasz.
- Wygraliśmy... - wyszeptał Tristan de Marque.
- Chcieliśmy prosić o pokój. Dość już śmierci z powodu Blaise'a Storma.
- Wasz książę był człowiekiem dzielnym i godnym szacunku, lordzie Montjoy.
Po raz wtóry Evan Montjoy się zdziwił.
- Myślałem, że...
Kondotier pokręcił głową i uciął.
- W takim razie źle myśleliście, panie.
Dźwignął się na nogi i pomógł Marronowi wstać. Dumny jenerał był zbyt zmęczony by odrzucić pomoc i wsparł się na jego ramieniu.
- Lodzie Montjoy, chciałbym ci przedstawić Marrona z Mitrik, wielkiego wodza i wojownika.
Ainorski poseł, choć czuł się skrępowany, wyciągnął dłoń, którą renegat po chwili wahania uścisnął.
- Słyszałem - odrzekł kiwając głową - Choć przyznać muszę, że niezbyt pochlebne rzeczy, jeśli waści nie urażę...
Wilczy generał zaśmiał się chrapliwie.
- O nas dwóch z reguły mówi się niepochlebne rzeczy, lordzie Montjoy. Ale to się zmieni, macie moje słowo - sparodiował żołnierski salut - W końcu, jak to mówią, historię piszą zwycięzcy.
Tristan de Marque podszedł do zwłok swojego giermka, piętnastoletniego Crispina. Chłopak walczył dzielnie, ale dopiero teraz Tristan zauważył ranę na piersi. Ukląkł, dźwignął ciało i wyprostował się. Wojna była sprawą mężczyzn, nie powinny na niej ginąć dzieci. Zaczął iść pomiędzy trupami, kierując się w stronę miasta i rzucił okiem na Montjoya.
- Czy książę Blaise...
Ainorczyk pokręcił głową.
- Nie znaleziono jego ciała.
- Jeszcze - rzucił Marron idąc obok Montjoya i de Marque'a.
Za nimi ciągnęli ocaleli żołnierze. Podpierając się na gałęziach, skrwawieni i zmordowani sunęli za swoimi dowódcami. I wciąż ich przybywało. Sprawni podnosili z ziemi rannych i pomagali im iść.
Rychło do długiej kolumny dołączył Konrad Befelhorn, który widocznie walczył w pobliżu. Na widok Tristana i Marrona uśmiechnął się i Lord Lyonesse również mu odpowiedział uśmiechem. Nie przepadał za "Swiętym", z wzajemnością, ale Befelhorn wiele mu zawdzięczał. Jednak pomimo poprzednich niepowodzeń, Tristan nie mógł zaprzeczyć, że Befelhorn pomógł w ostatecznym zwycięstwie. Ochlapany krwią, w powgniatanym i poszarpanym napierśniku szedł u boku kondotierów, a razem z nim krzyżowcy. Jakiś bogobojny żołnierz zaczął nucić pieśń, którą wnet podchwycili inni i tęskny, żałośliwy psalm ku czci Heironeousa rozbrzmiewał w lasku, którym szli, z początku cicho, z każdą chwilą potężniejąc, dla wierzących jako widomy znak łaski ich pana, dla de Marque'a jako bitewne rekwiem.
Non nobis domine, domine...
Non nobis domine
Sed nomine, sed nomine
tuo da gloriam...

- Mówią, że starsza córka Petryla Martella, niech mu ziemia lekką będzie, jest twoją małżonką, panie... - zaczął Montjoy.
De Marque skinął głową.
- Owszem, ale porozmawiamy o tym później.
Evan Montjoy skłonił głowę i w milczeniu szedł obok zasłuchanego w pieść Tristana, niosącego w ramionach ciało chłopca.
Non nobis domine, domine,
Non nobis domine,
Sed nomine, sed nomine
tuo da gloriam...
Non nobis domine, domine,
Non nobis domine,
Sed nomine, sed nomine
tuo da gloriam...



Było po bitwie. Blaise Storm przepadł bez wieści, dowódcy ainorskiej armii zginęli lub dostali się do niewoli, było więc i po wojnie. Nad Realem, w drodze na Gniew stały jeszcze resztki armii Ainoru, ale w obliczu klęski pod Północnym Portem i zniknięcia, a prawdopodobnie i śmierci, księcia Storma nikt nie łudził się, że wynik wojny jest przesądzony. Szczególnie, że jak się okazało, krzyżowcy nie ponieśli tak dotkliwych strat jak początkowo sądzono i dość szybko byli gotowi do kontynuowania marszu. Jednak takiej potrzeby nie było. Członkowie znamienitych ainorskich rodów dostali się do niewoli i ich rodziny nie chciały ryzykować zgładzenia jeńców.
Błyskawicznie okolicę obiegła wieść o powrocie jedynej córki margrabiego Martell, prawowitej dziedziczki tronu, za którą zbrojnie stał jej mąż, Tristan de Marque. Ludzie mówili, że książęca para nie żyła, tak samo jak ich dzieci i nie było głębszego sensu w dalszym przelewaniu krwi. Szczególnie, że przelewać nie było jej za kogo. Spora część Ainorczyków, pod nieformalnym przywództwem Evana Montjoya złożyła kapitulację i poprosiła Gabrielę Martell-de Marque, żeby przywróciła księstwu pokój. Jak wnet się okazało, krzyżowcy przeciw temu nic nie mieli, bowiem Tristan de Marque skaptował i Marrona z Mitrik, i Konrada Befelhorna, i Godwina Orakliusza. Popierał go również wzgardzony przez księcia Storma Forken Tallan, a także ainorski wywiad. Gdy Tristan i Gabriela potwierdzili, że uczynią Kościół Heironeousa religią oficjalną, na czele którego stanie Befelhorn i ogłosili, że pewien procent dochodów będzie przekazywany Kościołowi, krzyżowcy nie oponowali. Cel został osiągnięty. A "klika de Marque'a", jak nazwał ich jakiś dowcipniś przemawiała niejako z pozycji siły. Część z krzyżowców postanowiła także skorzystać z oferty Blaise'a Storma, którą ponowili Tristan i Gabriela, i osiedlić się na ziemiach Ainoru. De Marque'owie ogłosili również amnestię dla wszystkich biorących udział w wojnie Ainorczyków, nie chcąc dalszego przelewu krwi i wyruszyli w triumfalny pochód w stronę Gniewu.
W tym samym niemal czasie do Pellak wyruszyło poselstwo, w skład którego wchodził rycerski Remy de Lobau, będący najlepszą rekomendację dla Tristana de Marque, a także kilku duchownych z Kościoła Heironeousa, wysłanych przez Konrada Befelhorna, szykującego się do objęcia stanowiska arcybiskupa Ainoru, jak również grupa zakonnych rycerzy z ramienia Marrona z Mitrik. Cel poselstwa był jasny: tron Bissel był wakujący. Tristan de Marque, zdobywca Ainoru i pogromca księcia Storma, miał w rękach Tormunda, wnuka "Budowniczego". Proponował intronizację małoletniego Tormunda Storma na tron Bissel i siebie samego - lub raczej z żoną - na pozycję regenta do uzyskania pełnoletności przez władcę. Któż w końcu lepiej by się do tego nadawał? De Marque udowodnił że jest zręcznym politykiem i dobrym wodzem i przywracał Ainor Bissel, czego nie zdołał uczynić poprzedni władca. Remy de Lobau miał przekazać wszystkie te argumenty w grzecznej, lecz nie usłużnej formie. Wiózł także pismo do Jonatana Deliver, ainorskiego posła w Pellak.
Ale przede wszystkim, miał wieści dla Pierwszego Namiestnika Trybunału z kandydaturą na stanowisko Namiestnika Ainoru. Była to oferta, której rozsądny Trybunał odrzucić raczej nie mógł.