środa, 13 września 2006

If I go, know that I’ll make a return...

W zasadzie pod tym adresem miał się znaleźć uporządkowany i poukładany materiał z Fajeev, ale póki co musimy tego zaniechać. Marcin jest tak zabiegany, że nie mamy czasu się nawet spotkać przy piwie i pogadać, a ja mam taki mętlik w głowie, że nie podejmuję się na razie żadnej twórczej pracy. Jestem w proszku, w rozsypce i to, co właśnie robię, jest pewną formą terapii. Za każdym razem gdy kończą się wakacje, a razem z nimi odpoczynek, grillowanie i wylegiwanie się przez telewizorem, jestem rozmontowany. Myślę, że nie ja jeden.
Choć nie jest to Fajeev, to w jakiś sposób jest to związane, bo - koniec końców - wszystko co tworzymy, to projekt Group Fajeev. Obawiam się jednak, że Group Fajeev będzie za jakiś czas opierać się jedynie na naszej przyjaźni – tak jak moja przyjaźń z Izą sprowadza się do wysyłania sobie nawzajem życzeń, wpadania na siebie w klubie i coraz rzadziej – telefonów podczas depresji; a z Helem do kontaktów telefonicznych, z rzadka gadki o dzisiejszym rapie przy piwie i nie-rozmawiania o Magdzie. Z Olą też straciłem kontakt po liceum – choć wróciła już z Torunia, to odnoszę wrażenie, że nie nadajemy już na tych samych falach; ona teraz obraca się wśród małostkowych i niezbyt pasjonujących ludzi, z którymi ja przestałem umieć rozmawiać na inny temat niż piłka nożna. Szkoda, bo czasy liceum zawsze będą mi się kojarzy z Olą. Kolejna znajomość, którą warto byłoby kontynuować, ale która nie przetrwała próby czasu – podobnie jak w sumie Kato.
Jedyne co trzyma się dalej, to Trzech Melancholijnych Cyganów (mam nadzieję, że Murs, Eligh i Scarub nie będą mieli mi za złe plagiatu, ale bardzo mi się ta nazwa spodobała). Trzech, bo Soot jest tylko dodatkiem – bardzo istotnym, ale wciąż dodatkiem. To nic osobistego, ale ostatecznie to jednak my trzej chodziliśmy do jednej klasy i w różnych konfiguracjach siedzieliśmy w jednej ławce. To z nimi wypiłem tyle browarów – i na transformatorze, i za Wozem Drzymały, i w wielu innych miejscach – że dziura budżetowa to drobne na telefon, to z Icemanem byliśmy w garniturach na bowlingu i to z nim odwalałem takie akcje, że szczerze się dziwię, że nie obudziłem się jeszcze w jakimś zaułku. Czasem się dziwiłem, że się w ogóle obudziłem...
Cardi jest bardziej stonowany, nie tak mocno pierdolnięty w głowę jak my dwaj, ale swoje też już w życiu zrobił. Pamiętacie grilla u Maciasa? :D A „Cyganie? Cyganie złodzieje”? A psa na detoksie? Obawiam się, że to już koniec, że takie rzeczy już nie wrócą.
Obawiam się także że Marcin dalej będzie się miotał w podziemnych projektach, zbyt ambitnych jak na nasze realia, a ja ostatecznie rozmienię się na drobne płodząc trzeciorzędne teksty i quasi-publikacje, których nikt nie czyta. Proza życia zabija marzenia. Dalej będę pił, palił tak długo aż w końcu nabawię się raka, jarał coraz częściej i zryję sobie psychikę tak jak Miszka, który nie rozpoznaje ludzi, dalej będę wracać po nocach, olewać studia i słuchając Dylana będę w samotności się upijał – i od czasu do czasu napiszę coś takiego jak to. Obawiam się, że oddałem marzenia być może za nieco więcej niż parę piw, ale ostatecznie wychodzi na to samo.
Marcin dobrze powiedział: „Stary, mogę mówić, że jestem zajebisty i co z tego? Mogę rzeczywiście być zajebisty, ale bez materiału nikt mi nie uwierzy. A nie mam materiału i na razie mnie nie ma. Dopóki nie będę go miał, nie istnieję – tak samo ty. Więc pisz.”
Pisanie o pierdołach przychodzi mi bez trudu, gorzej z beletrystyką. Kompletna pustka, gdy przychodzi co do czego. Napisanie choć jednej strony o Kastorze jest dla mnie cholernie trudne – istna martyrologia. Czasem się zastanawiam czy kilkustronicowe opowiadanie, które urosło do rozmiarów epickiej powieści o upadku człowieka, czy to nie jest za dużo. Może mnie to po prostu przerosło? Od niemal dwóch lat, od frustracji, wściekłości, bólu i urażonej dumy po rozstaniu z Ewą, nic tak naprawdę nie napisałem, poprawiając jedynie prolog. Natomiast to, co wtedy napisałem, w zasadzie dzięki Ewie, to fragmenty wyrwane gdzieś ze środka opowieści, nie stanowiące monolitu z tym, co miałem do tamtej pory. Brak ciągłości – to chyba największy problem.
To wszystko było tak dawno. Magda, Robert, Wilamowo, pierwsze szkice mojego opowiadania, które rozrosło się pod piórem, stopniowe nadawanie postaciom głębi i tragizmu. Kiedy rozsyłałem ludziom na bieżąco to, co napisałem i oczekiwałem w zamian uwag – oczywiście najbardziej kretyńskie miała Magda, jak zwykle. Wtedy pisałem jak natchniony, zapełniając kolejne strony.
Ale mi się rym udał, no proszę... Tak, raperem też chciałem zostać, ale za późno sobie uświadomiłem, że skończyłem za dużo klas. Ministrem też już raczej nie będę – mogłem tej matury nie robić. Tak tylko sobie zamknąłem kolejne drzwi. W sumie jaki mam w życiu wybór?
Od kiedy uświadomiłem sobie, że nie mogę być Old Shatterhandem, Atosem ani Tonym Montaną, chciałem być artystą. Dziś „artysta” ma wydźwięk pejoratywny, brzmi wręcz obelżywie, bądź sztucznie i pompatycznie – zależy w czyich ustach. Artysta to oszołom, zboczeniec, kabotyn. Przejebane mają artyści, kurwa. Iza kiedyś spytała – z przekąsem, jak sądzę – czy ja siebie uważam za artystę. Zabrzmiało to dość szyderczo, zważywszy na to, że nie czytała nic mojego autorstwa – może to dlatego że znów byłem pijany i pozowałem na wielkiego, niedocenionego, niespełnionego człowieka. Whatever.
Nie, kurwa, nie uważam siebie za artystę. Dopóki nikt nie kupi jakiejś mojej książki, nie będę tak uważał, kochanie. A mówić tak o sobie, nie będę nawet potem.

Dziękuję Marcinowi, Ice’owi, Cardiemu, Izie (za wakacyjną korespondencję), Homie’emu (za triumfalny powrót do kraju), Suri (za rozważania o sztuce i nie tylko) i jeszcze jednej osobie, która swoim zachowaniem poruszyła we mnie pokłady tego wszystkiego, co teraz wylewam.

Brak komentarzy: