poniedziałek, 20 listopada 2006

Looking at the crew, we thought we'd all live forever

:: Looking back, looking back, looking back ::

Padam ze zmęczenia, chronicznie się nie wysypiam, piję codziennie od poprzedniej środy, a mimo to nie idę spać. Wychodzę zapalić na balkon w skórzanej kurtce, Burnside'ach, w ręku Ballantines z wodą sodową, z braku Coli. Od kiedy chodzę w skórze? Kiedyś to były wytarte Massy, wyświechtana bluza i Wishoty, a teraz? Teraz jest Shadow, Murs czy Lyrics Born, a kiedyś wystarczał Wu-Tang i Rakim. Być może prezentuję postawę daj-spokój-to-gówno-w-końcu-leci-w-radiu, ale co ja na to poradzę? Jestem bombardowany tekstami w stylu "Podrzuć mi jakąś klasykę rapu, wiesz, 50 Centa czy coś...", więc jak może mnie chuj nie strzelać? Teraz leci "Fire" RJD2, besides. Konkretny jest ten wałek. Mistrz.
Siedzę ze szklanką i zastanawiam sie nad wczorajszą imprezą u Agi. Zajebiście było, for real. Jak za starych, dobrych czasów - wpadamy w trójkę już podchmieleni, zaraz za drzwiami obściskuję się z Izą, idę z Helem zabakać, gadam z Olą, z każdym, wszystkich znam. Brakowało mi czegoś takiego przez całe studia. Nie żebym jakoś szczególnie tych wszystkich ludzi lubił, ale kurwa... Nawet morda Pagera czy Kopki sprawiała mi satysfakcję. Taka mała namiastka przeszłości w teraźniejszości.
Chciałbym móc jak Common powiedzieć "I'm not looking back, or too far in front of me, the present is a gift, and I just wanna be", ale gówno prawda. Przyszłością się nie zajmuje, ale na okrągło rozpamiętuje to, co było.
Jak już wszyscy się zwinęli od Agi, poszliśmy z Ice'em na autobus i skoczyliśmy na bronka za budę, taką typową rumską, czaisz? Wypisz-wymaluj Wóz Drzymały. O dziwo obudziłem się bez kaca, co nie zdarzyło mi się od chyba dwóch lat. Amazing.
Jedynej osoby, której nie było u Agi, to Dawid. Poza tym byli wszyscy, których lubię i ci, których nie lubię. Był Siwy, Mysiak z Asią, Pager, Kopek, Kropa, Hasz, Wollie, Ewa, Iza, Saju, Mars z Madziorem, nawet Bartosewicz z Judytą. Znów sie poczułem jakbym miał te jebane siedemnaście lat i cały świat stał przede mną otworem. Wiem, że to głupie, ale tak wtedy myślałem. Byłem nietykalny i myślałem, że będę żyć wiecznie. Pomimo całej banalności tego stwierdzenia, to były moje najlepsze lata. Przez pół toku napisałem sto stron - przez następne dwa lata cztery strony. Kiedyś nie było możliwości żebym popełnił jakiś błąd językowy, nawet pijany - teraz mam problemy z formułowaniem myśli. Z angielskiego, czyli języka, który znam najlepiej, nie pamiętam już prawie gramatyki, wszystko mi się pierdoli. Wiem, że teraz CAE bym nie zdał, a nie miałbym z tym problemów w liceum. Miałem lepszą kondycję, psychiczną i fizyczną - i co najgorsze, wiem, że nie mogę już wypić tyle co kiedyś.
Nienawidzę jesieni i nienawidzę tych moich poimprezowych zjazdów nastroju. I mimo wszystko nienawidzę My Boo i Thugz Mansion na imprezach, bo mnie to po prostu rozpierdala. Jest to żałosne, ale fuck it. Lauryn Hill ma rację - "see, fantasy is what people want, but reality is what they need - and I'm just retiring from fantasy" - but I can't. I just fucking can't.
Są rzeczy - obrazy, wspomnienia - od których nigdy nie będę wolny. Jest tego cała lista, w gruncie rzeczy jest tego od zajebania. Są to po prostu rzeczy, których się nie zapomina. Tęsknię za czasami, kiedy wszystko było "na jutro" - teraz już wszystko zaczyna być "na wczoraj", a z czasem będzie coraz gorzej. Tęsknię za nimi tak, że chce mi się wyć. Za powrotem z Mechelinek, kiedy tak od nas waliło winem, że żul w autobusie się krzywił, za spaniem na przystanku w Chwaszczynie, osiemnastkami na Tarasach, Taize, Wilamowem, Gdynianką i powrotami ze szkoły, które stały się rytuałem, za psem na detoksie, za McDrive'em o 5 czy 6 nad ranem, za Beavisem i Buttheadem, za "Where Is My Mind?", za paleniem fajki za fajką przy wtórze "Letter 2 My Unborn" i za imprezami - nie, za Imprezami. "What we gonna do now, where we gonna go now?"
Tru, Lauryn, tru dat. I'm telling you.
Całe moje życie to jedno wielkie pasmo wspomnień, łańcuch z nieskończoną ilością ogniw. I mogę powiedzieć jedno - nikt nie potrafił się tak śmiać, jak my. Kurwa, nikt. So fucking sad. Mówcie co chcecie, ale Paradox i Rozi i powrót do domu o 13 z imprezy oddałbym za jedną pierdoloną imprezę u Cardiego, browarka z Ice'em na Kamiennej czy papierosa z Izą. Kiedyś więcej się piło, więcej się śmiało, więcej się mówiło, coś się działo.
Do dziś nie zapomnę jak na Lotnisku, na pierdolonym APT wychyleni z okna śpiewaliśmy na całe gardło "whisky, moja żono, tyś najlepszą z wszystkich dam", pijani w sztok. Czasem odnoszę wrażenie, że wszystko co robię jest tylko cieniem tego, co robiłem kiedyś. Wszystko zostało już dokonane i powiedziane. Mene, tekel, fares, kurwa mać.
Wieczny outsider, buntownik, smutny błazen i melancholijny kabotyn, artystyczny ćpun i Brooklyn Jew pozdrawia środkowym palcem hejterów i inną nierogaciznę i idzie spać. Jeszcze "Diuna" i Dżem albo LeFonque w słuchawkach i nara. I mnie tu nie będzie.
To Obi-wan you must listen, folks. Zwyczajowo propsy dla tych pięciu, sześciu osób, które wezmę ze sobą jak wyjebią mnie ze studiów i udam się do ciepłych krajów. One what? One love, one love.
Peace out.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

to fakt nie bylo mnie na tej imprezie...zaluje:/