poniedziałek, 27 listopada 2006

I feel alone out here on my own, I close my eyes and picture home...

W zasadzie powinienem iść w kimę, ale jakoś tak wyszło, że założyłem kurtkę, wyjąłem z lodówki browara, wziąłem paczkę fajek i wyszedłem na balkon. Ostatnio jak Rynda do mnie wpadł o 2 w nocy i bakaliśmy w samochodzie, stwierdziliśmy, że to jest pojebane. Normalni ludzi o 12-1 śpią, a my dopiero wtedy odżywamy. Nie jestem w stanie się przestawić na dzienny tryb życia - fuck it.
Zaryzykowałem i wrzuciłem do discmana składankę 2Pac'a. Mimo wszystko dalej mam olbrzymi sentyment do niego, a szczególnie do tych kilkunastu utworów. Myślę, że gdybym miał strzelić sobie w głowę, to przy którymś z nich. "Life Goes On", "My Block", "Letter 2 My Unborn", "Unconditional Love", "Thugz Mansion", nawet "Runnin'", choć wyprodukował to Eminem. Na imprezie u Agi, jak już szliśmy spać, ktoś puścił "Thugz Mansion" i poczułem się chujowo. Chciałem zamknąć oczy i mieć nadzieję, że jak je otworzę będę siedział koło Izy, którą zobaczy za parę dni w szkole, że po tej imprezie wrócę z Ice'em eRką do domu i że znów spotkamy się rano w autobusie jadąc do VI LO. Nic z tego - tamte czasy nie wrócą, you fool.
Zaciągałem się papierosem i chciałem, żeby znów tak było, że jak zrobię te parę kroków, znajdę się na trawie, w ogrodzie domu na Lotnisku. Ze będę mógł przeskoczyć przez płot - czy nawet nadłożyć drogi i pójść przez furtkę - przejść tę ulicę, na której znałem każdy centymetr brukowanej kostki, zapukać do drzwi Kato i pójść na boisko, usiąść na stole do ping-ponga, zapalić i patrząc na gwiazdy zastanawiać się jak to będzie na studiach. Stoję jednak na balkonie, przed sobą mam zasrany las i już nie jest so ghetto, so hood. Po prostu.
Pamiętam jak przed każdą imprezą piliśmy u Ice'a browary i słuchaliśmy "Letter 2 My Unborn", myśląc o tak odległej, jak nam się wtedy wydawało, przyszłości. Albo jak wróciliśmy po koszmarnej nocy u Mazana - choć teraz i to wydaje mi się piękne - i jak non-stop wałkowaliśmy "check this out, Beavis". To było coś. "Unconditional Love", przy którym pisałem wiersz Izie - do tej pory jak to słyszę, a nie słucham zbyt często - widzę widok na Lotnisko z mojego balkonu. Jak siadałem z browarem i fajką i słuchałem "Life Goes On", myśląc, że jeszcze jeden joint, jeszcze jedno piwo i mogę umrzeć. "Thugz Mansion", przy którym za każdym razem wpadam w doła, chyba że słyszę to na imprezie i widzę śmiejącą się Izę - a takich sytuacji już nie ma. Móc znów wpaść do Hela po szkole z browarami i chlebem, usiąść na dachu, zapalić, i gadać o '93, '94, '95, kiedy rap był przesycony dźwiękami miasta.
We used to do them as adolescents, do you recall?
Ostatnio wpadli do mnie Dzyna i Kato z plejką, potem przyjechał Gidziel i lekko najebany Łycha i była beka - zawsze jest - ale to nie to samo. To nie jest picie u Dzyny w garażu, kiedy wysłaliśmy Jiggę po szampana, bo tak lało, że nikomu nie chciało się wychodzić, jak siedzieliśmy z browarami, słońce prażyło a z głośników sączył się "The Chronic", od początku do końca. Wtedy wiedziałem, że to jest mój dom, że będę wracać minutę, a najebany w trzy pizdy, niecałe pięć. Czasem wydaje mi się jakby to było tak dawno temu...
Kurwa no... Oddałbym wszystko, żeby znów tam mieszkać. Zeby po wyjściu z domu widzieć te same znajome mordy, chodzić na fajkę w te same miejsca, pić na boisku, siedzieć na rondzie w mgle i słuchać stukotu kół przejeżdżającego pociągu i żeby mieć na co dzień to gówno, które sprawiało, że to był mój dom. I te powroty z imprez, kiedy szedłem środkiem ulicy, bo byłem tak najebany albo zdołowany - teraz nie da rady, na Morskiej mnie ktoś pierdolnie, albo pały zwiną.
Albo, kurwa, skoczyć w drodze do domu na Koreę, z Ice'em. Zapalić, pośmiać się, wspomnieć psa na detoksie, mówić że jeszcze tyle czasu do matury. Albo stanąć z Cardim i Ice'em na transformersie, skręcić bekę ze wszystkiego, jak tylko w trójkę umiemy, i chwiejnym krokiem pójść do domu, prosto jak z chuja strzelił. Nie musieć telepać się na kolejkę o śmiesznej godzinie dwunastej, tak jak to kiedyś bywało. Kiedyś kolejką jeździłem tylko po imprezie, z Sopotu, z tą samą ekipą. Móc poczuć, że mogę się jeszcze bawić, bez bycia zasypywanym głupimi artykułami z kodeksów, bez zasranych kazusów, bez "o-kurwa-za-cztery-godziny-egzamin", bez tego całego shitu. Nie potrzebuję tego.
I - miss - the - fucking - better - days.
Za czasami, w których pisałem, w których coś tworzyłem. Kiedy wszyscy emocjonowali się opowiadaniem o Kastorze, bo znajdywali tam siebie i nasze życie. Wtedy to był mały piard o nas samych - o Ice'ie, który jeszcze wtedy nie był Ice'em, o Cardim, o Magdzie, o Pagerze, o Siwym, o Oli, o Dawidzie, o Helu... A teraz? Zrobiło się z tego ponad sto stron gówna o walce z przeznaczeniem i wolnej woli człowieka - a raczej nad-człowieka. O tym jak przegrywają niezwyciężeni i umierają nieśmiertelni i o tym, że jesteśmy marionetkami, że życie zapierdala nie zwracając na nas uwagi i o minionej młodości. Shit, man...
shooting that "that's that shit!"...
Brakuje mi tego wszystkiego. Kiedy śmigłowce nadlatywały w rytmie "Valkirii" Wagnera i kiedy na tablicy było napisane "Up yours baby!" i dżipy odjeżdżały w stronę zachodzącego słońca, kiedy Cagney krzyczał "I made it, Ma! Top of the world!", a Pacino klął Gaspara Gomeza i braci Diaz. Pewnie nawet nie wiecie o czym mówię, ale czy to robi jakąkolwiek różnicę?
Pewnie Jerz wie, i Marcin, i Ice.
so no-one told you life was gonna be this way...
your job's a joke, you're broke, your love life's D.O.A.
it's like you're always stuck in second gear
when it hasn't been your day, your week, your month, or even your year...
I wcale Ciebie dla mnie tam nie będzie - wcale, kurwa, nie.

you woke up this morning, got yourself a gun,
mama always said you'd be The Chosen One...

can it be that it was all so simple then?

don't you wish you didn't function,
wish you didn't think beyond the next paycheck and the next little drink
well you do so make up your mind to go on, 'cause
when you woke up this morning everything you had was gone...

Peace out.

Brak komentarzy: